Karolina Ćwiek-Rogalska Karolina Ćwiek-Rogalska Leszek Zych / Polityka
Człowiek

Karolina Ćwiek-Rogalska: Staram się odtworzyć biografię rzeczy

To, że żyjesz w poniemieckim domu i jesz na poniemieckich talerzach, wcale nie musi znaczyć, że potrafisz tę niemieckość zauważać. To można wynieść z domu, nauczyć się samemu, a niekiedy to przychodzi z czasem. Mówi tegoroczna laureatka Nagrody Naukowej POLITYKI w kategorii Nauki humanistyczne.
Karolina Ćwiek-RogalskaLeszek Zych/PolitykaKarolina Ćwiek-Rogalska

Dr Karolina Ćwiek-Rogalska to kulturoznawczyni, bohemistka, etnolożka z Instytutu Slawistyki PAN. Stypendystka Fulbrighta i kierowniczka międzynarodowego projektu badawczego European Research Council.


Agnieszka Krzemińska: – Zajmuje się pani widmontologią, co to jest?

Karolina Ćwiek-Rogalska: – To tłumaczenie francuskiej hantologie – sformułowania Jacques’a Derridy, gry słów hanter – nawiedzać i ontologie – nauka o bycie. Chodzi zajmowanie się tym, co znajduje się na pograniczu bytu i niebytu. Według tego filozofa teraźniejszość jest nawiedzana przez widma przeszłości i trzeba nauczyć się z nimi żyć. Moim pomysłem było użycie tego do badania takich terenów w Polsce, Czechach i Słowacji, gdzie po 1945 r. doszło do przesiedleń. Tu widma przeszłości są obecne w przedmiotach: nowi mieszkańcy, wprowadzając się do opuszczonych przez Niemców domów, zamieszkali wśród pozostawionych przedmiotów. Sam fakt, że mówimy, że coś jest poniemieckie lub przed- i powojenne, wskazuje na pierwotnego posiadacza. Próbuję odtworzyć biografię rzeczy i zrozumieć ich znaczenie dla poprzednich i obecnych właścicieli.

Kiedyś badaniem rzeczy zajmowali się archeolodzy i muzealnicy, dziś to cały nurt badawczy, również w historii najnowszej, czego dowodem jest m.in. wydana w 2019 r. książka Agaty Zborowskiej „Życie rzeczy w powojennej Polsce”.

Mamy w nauce zwrot ku badaniu materialności, który wymusza nowe podejście. Rzeczy działają jak duchy też dlatego, że domagają się sprawiedliwości i opowiedzenia o sobie. Gdy stawiamy je w centrum badań, czasami udaje się nam odkryć coś, co dotychczas było niezrozumiałe.

Moja mama pochodzi z Dolnego Śląska, a fakt, że żyła otoczona poniemiecką kulturą materialną, sprawił, że poszła na germanistykę. Ja spędzałam wakacje wśród poniemieckich przedmiotów, które do dziś silnie mnie poruszają. Czy pani bada emocje?

Oczywiście. Już w założeniu, że przedmiot działa jak duch, jest silny komponent emocjonalny. Poniemiecki przedmiot dla pokoleń urodzonych na Ziemiach Odzyskanych staje się pamiątką rodzinną wyzwalającą pozytywne uczucia. Sama pochodzę z Pomorza i mam kilka takich rzeczy. Na galę do POLITYKI przyszłam z torebką babci – nie wiem, czy zastała ją po przeprowadzce, czy kupiła później, nie zdążyłam jej zapytać, ale ciepło mi się kojarzy. Nazywam to resemantyzacją przedmiotów.

W badaniach porównuje pani Ziemie Odzyskane z pohraničí w Czechach. Dlaczego?

Szukałam terenów, gdzie doszło do wysiedleń, ale o innej specyfice. Dawna Czechosłowacja była w sam raz, bo – w przeciwieństwie do Polski, którą po 1945 r. przesunięto na zachód – została w granicach historycznych. Czesi i Słowacy wysiedlali „swoich Niemców” – sąsiadów czy rodzinę. Co więcej, Czechosłowacja była bardzo zróżnicowana wewnętrznie, bo o ile dla Czechów wyraźnym „innym” pozostawali Niemcy, na Słowacji byli to, również przesiedlani, Węgrzy. Na pohraničˇí, poza większymi miastami, jak Liberec czy Ústí, tereny poniemieckie nadal nie są tak gęsto zasiedlone jak przed wojną, a tamtejsze domy dotknął fenomen chalupy – stały się letniskami. Na marginesie: w czeskim i słowackim mówi się, że „coś zostało po Niemcach”, nie ma przymiotnika „poniemiecki”, które jak „pożydowski” czy „poradziecki” implikuje w polszczyźnie, że poprzednich właścicieli już nie ma i rzeczy są „do wzięcia” i ponownego wykorzystania.

Czy w wyobrażeniach Czechów rzeczy po Niemcach to też synonim solidności i trwałości?

Niekoniecznie. Zresztą u nas wiele osób mitologizuje przestrzeń i przedmioty tego typu. Dodanie w anonsie o sprzedaży domu informacji, że jest „poniemiecki” automatycznie podnosi jego wartość, nawet jeśli to kompletna ruina. Ale to funkcjonuje od niedawna. W dokumentach z lat 60. pojawiają się zarzuty, że budynek jest słabej jakości, bo został wykonany z muru pruskiego.

Technika budownictwa szachulcowego nie była znana osadnikom.

Zatrzymano niemieckich specjalistów, aby przekazali doświadczenie polskim pracownikom zakładów czy kopalń, ale już nie zwykłych rzemieślników. To przerwało transfer wiedzy. Dotyczyło to także przestrzeni. W jednej z czeskich gmin, które badałam, nowi mieszkańcy musieli sami metodą prób i błędów dojść do tego, gdzie lepiej rośnie pszenica, a gdzie ziemniaki. Zanikła też pamięć instytucji: nawet jeśli polscy urzędnicy zajęli te same budynki, nie wiedzieli, gdzie szukać części informacji, bo archiwa były niekompletne lub zostały wywiezione. Zachowane dokumenty zresztą też recyklowano – np. pisząc na czystej stronie niemieckich dokumentów.

Były też próby „oswajania” przestrzeni.

Często osadnicy sami nadawali wsiom czy miasteczkom jakąś polską nazwę, by oswoić wszechotaczającą niemieckość. Później wkraczała państwowa Komisja Ustalania Nazw Miejscowości, która szukała słowiańskich korzeni, spolszczała niemieckie nazwy albo nadawała nowe. Zdarzało się więc, że przyjeżdżano np. do Regenwalde, żeby za chwilę mieszkać w polskiej Ławiczce, zmienionej następnie na Resko. Wywoływało to zresztą konfuzję u samych urzędników: zdarzało mi się znajdować dokumenty, w których upewniano się, czy ta Ławiczka to czasami nie późniejszy Łobez.

Na Ziemie Odzyskane trafili wysiedleni z Kresów, szukający awansu mieszkańcy centralnej Polski, ocalali Żydzi, reemigranci z Francji i Belgii, Ukraińcy i Łemkowie przesiedleni w ramach Akcji Wisła. Jak się adaptowali?

Choć zasiedlanie starannie zaplanowano, szybko wymknęło się ono spod kontroli. Każdy z regionów miał swoją specyfikę, np. na Pomorzu zostali jeńcy wojenni z obozów, szybko pojawili się żołnierze, którzy walczyli na Wale Pomorskim. Powszechne było zjawisko osadzania się całymi wioskami, by na nowych ziemiach mieć koło siebie dawnych sąsiadów. Nie można też zapominać o ludziach, którzy mieszkali na tych terenach od wieków, a posiadali własną, lokalną tożsamość – Kaszubach, Słowińcach, Ślązakach czy Polakach z okolic Złotowa. Stosunek ludności napływowej do nich bywał różny, z centrum szedł komunikat, że są to Polacy, ale na miejscu spotykali się z pogardą urzędników i nowych sąsiadów. Dyskryminacji doświadczali też – jeszcze w latach 50. – przesiedleńcy z Kresów, których rozpoznawano po akcencie. Jeszcze w latach 50. skarżyli się na nierówne traktowanie. A stosunek do spuścizny niemieckiej zależał m.in. od bagażu doświadczeń wojennych i zaplecza kulturowego.

A czy istnieje jakiś genius loci? Na przykład neofaszyści spotykają się głównie na terenach poniemieckich, choćby w Górach Sowich, gdzie są sztolnie budowane przez hitlerowców.

Dlatego, że chcą odtwarzać to, co się działo, w tej samej przestrzeni. Ona ma aurę, nadaje działaniom w niej podejmowanym stempel prawdziwości. Druga strona tego medalu to powrót do debaty publicznej dyskursu z lat 50. czy 60. i straszenie Niemcem, który ma zawsze nieczyste intencje i może chcieć odebrać Ziemie Odzyskane.

I wrócił temat reparacji. Czy mieszkańcy Ziem Odzyskanych mają do nich taki sam stosunek jak wschód Polski, w końcu mieszkają w poniemieckich domach i jedzą na poniemieckich talerzach?

W myśleniu o tym, skąd wzięliśmy się na Ziemiach Odzyskanych, pojawia się wątek zbiorowej niemieckiej winy. Twierdzi się, że Niemcom należała się utrata tych terenów za wywołaną wojnę. Dodatkowo przecież sami nie ustaliliśmy granic – zostaliśmy tam przesunięci z aktywnym udziałem ZSRR. Kiedy wątek reparacji pojawił się w mediach, akurat kończyłam pierwszą turę badań terenowych, więc nikt jeszcze o tym nie mówił. Ale to, że żyjesz w poniemieckim domu i jesz na poniemieckich talerzach, wcale nie musi znaczyć, że potrafisz tę niemieckość zauważać. To można wynieść z domu, nauczyć się samemu, a niekiedy to przychodzi z czasem.

Wraz z wejściem do Unii zaczęliśmy się na tę przeszłość bardziej uwrażliwiać, remontować poniemieckie kościoły ewangelickie, stawiać kamienie nagrobne na cmentarzach i odnawiać pomniki z pierwszej wojny światowej. Poniemieckość jest ważnym motywem literackim u Olgi Tokarczuk czy Joanny Bator. Wygląda, jakbyśmy chcieli wypełnić jakąś historyczną lukę.

I tak właśnie jest. Poniemieckość jest elementem przeszłości, a mieszkańców Ziem Odzyskanych już nie zadowala mityczna przeszłość piastowska i chcą wypełnić treścią wyrwę między Bolesławem Chrobrym a zdobyciem Wału Pomorskiego. W ciągu ostatnich 80 lat „kultura Ziem Odzyskanych” przeszła od projektu osadniczego i straszenia Niemcem, przez normalizację stosunków i ustalenie granicy na Odrze, aż po akceptację niemieckiej przeszłości. Etnografia doskonale sobie radzi z badaniem tych złożonych i dynamicznych procesów, bo rozmowa pozwala wejść w głąb i wychwycić niuanse. Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce do badania procesów kulturotwórczych niż pełne duchów przeszłości pogranicza.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną