Andrzej Lange / PAP
Człowiek

Nubiolog z przypadku. Zmarł dr Stefan Jakobielski

Był ostatnim świadkiem „Cudu z Faras” w latach 60. XX w. Miał wspaniałą pamięć i niezwykły dar opowiadania. Oddajemy mu więc dziś głos – w wywiadzie i filmie.

Organizatorem i odkrywcą pełnej malowideł katedry w Faras był prof. Kazimierz Michałowski. I to on powierzył Stefanowi Jakobielskiemu – wówczas młodemu magistrowi – trudne zadanie nadzorowania transportu malowideł, które w wyniku partage (podziału znalezisk) trafiły do Muzeum Narodowego w Warszawie. Opowiadania o podróży skrzyń z Chartumu do Warszawy można było słuchać bez końca, bo dr Jakobielski miał wspaniałą pamięć i niezwykły dar opowiadania. Mówił, że jest nubiologiem z przypadku, bo traf chciał, że do Sudanu trafił jeszcze na studiach i od razu miał szczęście wziąć udział w największym odkryciu polskich archeologów za granicą. Później przez wiele lat badał nubijskie groby, kościoły i domy w Starej Dongoli.

Na szczęście zostawił wielu wybitnych współpracowników i przyjaciół, którzy kontynuują jego dzieło, dzięki czemu polska nubiologia nadal świetnie się rozwija. Niestety, ten rok jest dla niej tragiczny. Najpierw, w czerwcu zmarł nagle, polski nubiolog sudańskiego pochodzenia dr hab. Mahmoud El Tayeb ( https://pcma.uw.edu.pl/2024/06/13/mahmoud-el-tayeb-1957-2024/ ) przez wszystkich zwany pieszczotliwie „Stasiem”. Teraz żegnamy ostatniego świadka odkrycia katedry z Faras.

***

W 2022 r. reżyser Emil Marat nagrał pięć filmów z tuzami polskiej archeologii, wśród nich była też rozmowa dr Stefanem Jakobielskim:

W 2015 r. ukazał się zaś wywiad z profesorem w „Wiedzy i życiu”:

Cuda z piasku

Gdy wybudowana tuż po wojnie tama na Nilu koło Asuanu okazała się niewystarczająca, prezydent Egiptu Gamal Abdel Nasera postanowił zbudować wyższą zaporę. W 1960 r. przy współudziale ZSRR rozpoczęła się budowa Wielkiej Tamy Asuańskiej – miała mieć długość 3600 m, szerokość u podstawy prawie kilometra i wysokość 111 m. W tym samym czasie rozpoczęła się akcja przesiedlania ludności zamieszkującej tereny, które miały zalać wody nowopowstałego jeziora (łącznie przesiedlono 120 tys. osób) i międzynarodowa akcja ratowania zabytków starożytnego Egiptu i Nubii. W ramach tej akcji UNESCO przeniesiono w bezpieczne miejsca 24 większe obiekty, w tym świątynię skalną faraona Ramzesa II w Abu Sibmel. Niektóre z zabytków trafiły do muzeów w krajach, które brały udział w ich ratowaniu. Do 1964 r. czyli do czasu aż Jezioro Nassera zaczęło wypłeniać się wodami Nilu, na terenie zagrożonym zalaniem 44 ekipy z różnych krajów badały stanowiska archeologiczne. Polacy, kierowani przez prof. Kazimierza Michałowskiego, badali wzgórze w Faras w północnym Sudanie, w pobliżu Wadi Halfa. Szybko okazało się, że trafił im się najlepszy „los na tej nubijskiej loterii”, jak swego czasu napisano o Profesorze.

Z dr Stefanem Jakobielskim o tym jak ponad 50 lat temu Polacy ratowali malowidła w Faras przed wodami Nilu rozmawia Agnieszka Krzemińska.

Jest pan ostatnim naocznym świadkiem „cudu w Faras”?

Nie do końca, żyje jeszcze Marta Kubiak, która pomagała Józefowi Gazy zdejmować malowidła.

Konserwatorka?

Arabistka, ale Józef Gazy był tak genialnym konserwatorem, że to on całą sprawę ustawił. Potrzebował tylko pomocników drugim była egiptolog Elżbieta Dąbrowska-Smektała. Gazy, to był człowiek, który z niczego potrafił wszystko zrobić. Jak zabrakło glinki, szedł w pustynię i ją znajdował; aby wybielić wosk – rozjaśniał go na słońcu; aby wysuszyć malowidło, bo kamienna ściana ciągnęła wilgoć to wycinał mur i izolował je od podłoża cegłami namoczonymi w smole, a suszył lustrem z folii. To prof. Kazimierz Michałowski zadecydował, że ratujemy malowidła, ale o ich zdjęcie bez uszkodzeń zadbał najpierw Stanisław Jasiewicz, który zdjął pierwsze cztery malowidła, potem resztę Gazy.

Jak wyglądało ich zdejmowanie ze ścian katedry?

Najpierw w powierzchnię malowideł wprasowywaliśmy przez bibułkę na gorąco wosk z kalafonią, który je wzmacniał i nadawał im elastyczność, potem warstwę gazy, i w końcu pasy płócienne i przywiązanie do rusztowania wszytymi w nie linami. Kolejnym etapem było odcięcie malowidła od ściany. Jasiewicz, który zdjął 4 pierwsze malowidła, odcinał je od góry, przystawiając do malowidła półokrągłą tablicę. To było wygodne, ale długotrwałe. Gazy stosował szybszą metodę, odcinając je od dołu – tynk sypał mu się na głowę i za każdym razem gdy malowidło zawisło na linach wstrzymywaliśmy oddech, ale liny zawsze wytrzymywały.

Ile udało się wam ich ściągnąć?

120 z 169 zinwentaryzowanych śladów farby, z których nie wszystkie można było nazwać malowidłami. Ale niektóre z nich były tak pokaźnych rozmiarów, że trzeba było podzielić je na kilka części, by móc je przetransportować – scenę Bożego Narodzenia z nawy północnej zdjęliśmy w 4, a przedstawienie Matki Boskiej z Apostołami z absydy w 5 częściach.

A co było pana zadaniem?

Do Faras przyjechałem na drugą kampanię, bo epigrafika potrzebowano dopiero wtedy gdy znaleziono inskrybowane stele biskupie i trafiłem w sam środek tego zamieszania. Co prawda, miałem co czytać, bo w katedrze było aż 800 inskrypcji (choć znaczna większość to jednowyrazowe graffiti), ale roboty było tyle, że wykorzystywano mnie (podobnie jak i innych) do cięższych robót – coś podnieść, przesunąć, wygładzić tylnią powierzchnię malowidła po zdjęciu ze ściany.

Jak to się stało, że akurat nam trafił się najlepszy kawałek z tego „nubijskiego tortu”?

Inni też oglądali sztuczne wzgórze w Faras, ale nie zdecydowali się na tę koncesję, ze względu na duże koszta. Prof. Michałowski podjął ogromne ryzyko i wygrał. W Faras na początku XX w. kopali już Brytyjczycy, ale sztucznego wzgórza (zwanego komem) z ruinami późnośredniowiecznego fortu, nie ruszyli.

Dlaczego?

Bo w ruinach żyli ludzie. My mogliśmy rozkopać wzgórze, ponieważ mieszkańców wioski już ewakuowano. Profesor zakładał, że wewnątrz komu musi być świątynia, bo w jego pobliżu znalazł bloki kamienne m.in. z kartuszami Totmesa III. W pierwszej kampanii od razu trafił na kaplice grobowe 5 biskupów dolepione do dużego budynku z wtórnie użytych bloków faraońskich. Okazało się, że w kaplicach zachowały się malowidła z XI w. Poza tym na sąsiadującym z katedrą budynku – albo zabudowaniu klasztornym, albo domu biskupa – znaleziono wmurowane dwie tablice, wspominające, że biskup Paulos w 707 r. odnawiał i rozbudowywał sanktuarium i prosił Boga, by dożyć końca prac. Z badań wynikało, że katedra rzeczywiście stanęła na starszej strukturze, którą rozebrano, bo być może okazała się za mała dla rosnącej liczby wiernych. Czas nas gonił więc prof. Michałowski pod koniec trzeciej kampanii podjął decyzję, że nasze prace koncentrować się będą na katedrze i ratowaniu znajdujących się w niej malowideł.

Któregoś z niezdjętych malowideł Pan żałuje?

Tak niewiernego Tomasza z klatki schodowej, był zniszczony, ale wart zdjęcia, bo należał do sceny narracyjnej, a takich mamy bardzo mało, większość to schematyczne portery świętych, archaniołów i dostojników kościelnych i świeckich. O scenie ze św. Tomaszem po prostu zapomnieliśmy. Gdy sobie przypomnieliśmy nie było już jak dostać się na klatkę schodową, bo rozebraliśmy ściany, by odzyskać bloki dekorowane, kolumny granitowe i kapitele.

Katedra zbudowana na planie bazyliki, miała dwie nawy boczne – przeznaczone dla mężczyzn i kobiet – absydę i dwie zakrystie, była, jak wszystkie katedry, pod wezwaniem Matki Boskiej.

Tak, ale z tablic biskupów wynika, że być może do momentu przebudowany przez biskupa Petrosa w X w. był to jedynie kościół pod wezwaniem 12 apostołów. Niemniej w świątyni najważniejszym, najstarszym i najczęściej odnawianym malowidłem było to z absydy przedstawiające Matkę Boską z apostołami. Jest tam tylko jedna warstwa wapiennego tynku, na którym widać, że wizerunki Maryi i apostołów są przemalowywane, z czasem pojawiają się nowe postaci (np. król czy biskup). W czasie ostatniego czyszczenia malowideł konserwatorzy odkryli fragment czerwonej szaty siedzącej Matki Boskiej, które należało do najstarszego przedstawienia.

Z czasów budowy katedry w początkach VIII w.?

W Nubii nie było odgórnego obowiązku dekorowania ścian świątyń więc nikt nie wierzy, Budowa i wykończenie katedry musiało trwać jakiś czas i mało jest prawdopodobne, że już w czasach Paulosa powstały jakieś malowidła. Nie mam jednak wątpliwości, że najszybciej pomalowano właśnie absydę prezbiterium, bo tam potrzebny był w celach kultowych święty obraz. Oczywiście ciągle toczymy dyskusje na temat powstania głównego pierwotnego wystroju całego wnętrza – ja uważam, że pierwsze malowidła pochodzą z drugiej połowy VIII w., inni twierdzą, że młodsze, a badacze z Muzeum przesuwają je ostatnio nawet na IX w.

W środowisku naukowym cały czas toczycie dyskusje na temat malowideł?

Oczywiście, choć poza sporem wokół wieku najstarszych malowideł, datowanie wielu z nich jest dość pewne dzięki zachowanej na ścianie baptysterium liście biskupów faraskich, na podstawie której można ustalić daty ich urzędowania. Umożliwiła ona ustalenie czasu powstania wielu wizerunków. W 1998 r. była już gotowa do wydania redagowane przeze mnie anglojęzyczna publikacja faraskich malowideł, ale gdy po latach poszukiwań udało się znaleźć wydawcę zamiast wydać książkę, zaczęliśmy ją uzupełniać. To był straszliwy błąd, bo poprawiamy ją do dzisiaj, bo cały czas pojawiają się nowe informacje, nowe szczegóły i nowe prace dotyczące malowideł.

Styl i repertuar malowideł w katedrze faraskiej jest dość typowy dla malarstwa wschodniego, ale porównując jej wystrój z przepychem dekoracji kościołów bizantyńskich można odnieść wrażenie, że jest on dość surowy.

Nubijczycy nie mieli horror vacui, malowidła rozmieszczali dość luźno na białym tynku i byli bardzo oszczędni. Może – choć nie sposób to udowodnić – do Nubii w VIII w. przybyli malarze z Bizancjum i Egiptu, bo panujący tam ikonoklazm sprawiał, że nie mogli znaleźć pracy. Widać, że malowidła faraskie wyszły spod różnych rąk, jakby miejscowi próbowali swoich sił w nawiązaniu do tego, co pokazali im przyjezdni. Jak ten anioł o negroidalnych rysach, który powstał w IX w. Później, za czasów biskupa Petrosa miała miejsce przebudowa kościoła, ale widać, że remont robiony był jak najmniejszym kosztem – nie wszystkie ściany otynkowano tu ówdzie położono jedynie pobiałkę. Był tam co prawda jakiś mistrz, który malował twarze, ale resztę uzupełniali byle jak jego uczniowie. Jedyna postać, która jest należycie wykończona to fundator, który zapłacił za ten cały biznes.

Czyli?

Biskupa Petrosa oczywiście i zaraz obok niego Georgios II, król chrześcijańskiego królestwa Makurii ze stolicą w Dongoli. Te wizerunki znajdują się, w baptysterium, do których nie każdy mógł wchodzić. Od XII w. w katedrze nie powstają już tylko nieliczne podobizny świętych czy archaniołów, dochodzą tylko przedstawienia kolejnych władców którzy nie koniecznie byli fundatorami wszystkich przeróbek w katerze oraz kolejnych biskupów. Tych dostojników jest mnóstwo, z czego większość nie podpisanych, bo im współcześni zapewne dobrze wiedzieli kogo przedstawiają. Imiona fundatorów pojawiają się natomiast przy malowidłach wykonanych na zamówienie kilkunastu osób prywatnych, w tym przynajmniej czterech kobiet.

W portretach można dopatrzeć się jakiś cech indywidualnych?

Rysy należą do stylu, ale w jakiś sposób twarze różnią się od siebie. Weźmy portrety biskupów Petrosa i Marianosa namalowanych przez tego samego artystę – podczas gdy ten pierwszy wygląda jak ciemnoskóry Darfurczyk, ten drugi przypomina brodatego Egipcjanina. Podobne rysy i taki sam strój maja dwa portrety króla Georgios II – ten z Faras chociaż, a drugi z kościoła w Sonqi Tino. W zindywidualizowaniu portretów ważną rolę odrywał ubiór i szaty liturgiczne, które każda z przedstawianych osób miała trochę inne.

Malowidła Faraskie stanowią punkt odniesienia dla badaczy malarstwa wschodniego, bo są dobrze datowaną kolekcją pochodzącą z jednego obiektu. Jak to się stało, że się tam tak dobrze zachowały?

Dzięki wydmie, która weszła do katedry. Ludzie walczyli z nią zamurowując okna już w XIV w., kiedy katedra jeszcze działała i powstały w niej ostatnie malowidła. W pewnym momencie musiało dojść do depopulacji Faras, być może na skutek zarazy, i budowlę gdzieś w XVI w. całkowicie zasypał piach. Wcześniej jednak buszowali w niej jeszcze muzułmanie, bo wiele wizerunków ma poniszczone twarze. Gdy katedra znikła, zbudowano na niej cytadelę.

W książkach o Faras można przeczytać, że w trakcie ostatniej kampanii walczyliście z pożarem. Jak to się stało, że 13 marca 1964 r. w płomieniach stanął magazyn z malowidłami?

To był w ogóle zabawny dzień. Zaczęło się od tego, że jednego z policjantów ukąsił w tyłek skorpion. Gdy podawałem mu surowicę nagle przestało mu bić serce. Ledwo doszedł do siebie, dostaliśmy z drugiego brzegu sygnał, że przywieźli kołdry do opakowania malowideł. Wzięliśmy więc łódkę, zapakowaliśmy chorego i przy metrowej fali przeprawiliśmy się na drugi brzeg. W szpitalu okazało się, że skorpion nic policjantowi nie zrobił, a facet stracił przytomność ze strachu przed zastrzykiem, który miał robiony pierwszy raz w życiu. Potem gdy wracaliśmy z kołdrami do Faras zobaczyliśmy nad horyzontem światło, które spadło gdzieś na pustynię.

I co to było?

Prawdopodobnie palący się sputnik, potem zresztą było to wytłumaczenie dla pożaru, ale moim zdaniem pożar wybuchł później i spowodowany był raczej przez prymus, której pilnujący go policjanci nie wyłączyli gdy pobiegli na pustynie sprawdzać co na nią spadło. Ogień w magazynie zauważyłem późnym wieczorem. Podczas gdy robotnicy zawalili dach nad pracownią, sprawiając, że ogień przestał się rozprzestrzeniać, a moi koledzy z płonącego magazynu wyciągali malowidła, ja pobiegłem ratować kasę z pieniędzmi i paszportami. Musiało to zabawnie wyglądać, bo gdy stawiałem przed płonącym namiotem tą ciężką skrzynię, fiknąłem kozła. Dopiero potem dołączyłem do innych. W rezultacie wyciągnęliśmy wszystkie malowidła z wyjątkiem jednego – Archanioła Michała z narteksu.

Jak wam się to udało, przecież te malowidła musiały być strasznie ciężkie?

Potwornie. Gdy ładowaliśmy na statek lewą część sceny Bożego Narodzenia, niosło ją kilkanaście osób. Ale w trakcie pożaru wstąpiły w nas chyba nadludzkie siły.

Podział malowideł między stronę sudańska i polską pod koniec rzeczywiście przebiegał tak dramatycznie, jak opisała to w „Na krańcach czasu” Zofia Jeżewska?

Musze panią rozczarować – nikt się nie kłócił i nie wyrywał sobie co lepszych malowideł, a wiem to stąd, bo siedziałem niemal pod drzwiami naszej pracowni, w której doszło do podziału. Zgodnie z ówczesnym sudańskim prawem archeologicznym zabytki podzieliliśmy już wcześniej na dwa zespoły równe pod względem wartości naukowej. Na spotkaniu zostały one przedstawione komisji sudańskiej i polskiej. Wszystko poszło grzecznie i kulturalnie. Ale rozumiem zamysł autorki, o gorących sporach pełnych emocji lepiej się czyta.

Żałuje Pan czegoś co trafiło do Muzeum w Chartumie, np. sceny Bożego Narodzenia?

Nie ponieważ co roku bywałem w Chartumie przez 40 lat więc w każdej chwili mogłem je oglądać. Bardzo zresztą lubiłem tamtą galerię, której pomysłodawcą był Stanisław Jasiewicz.

18 października w Muzeum Narodowym otwarto nową aranżację Galerii Faras w Muzeum Narodowym w Warszawie. Malowidła nie wiszą już na czarnych tablicach, jak przez 40 lat, teraz rozmieszczone są mniej więcej tak, jak katedrze, po za tym pojawiło się mnóstwo nowoczesnych rozwiązań i udogodnień. Jak się panu podobają te zmiany?

Podobają, choć może trochę za wysoko dla zwykłego oglądającego umieszczone są malowidła z absydy i z wyższych rejestrów. To jest bliższe rzeczywistości, ale utrudnia przyglądanie się szczegółom malowideł. Ale ja nie jestem muzealnikiem, ani normalnym zwiedzającym, więc trudno mi oceniać całość.

Mało kto wie, że bez pana nie mielibyśmy malowideł w Warszawie, bo to pan równo 50 lat temu przewiózł je z Faras do Warszawy. Pamięta pan tę podróż?

Przyznam, że była ona dla mnie dramatyczniejsza niż podział malowideł czy nawet pożar. Zaczęło się od pakowania malowideł do specjalnych skrzyń, które robiliśmy sami, bo w ewakuowanym Wadi Halfa nie było już żadnego stolarza. U nas pozostał jeden i pomagał jak umiał. Skrzynie ponumerowaliśmy, a Gazy wpadł na pomysł, by stworzyć ich modele, które bardzo przydały się już przy pakowaniu ich do dwóch wagonów towarowych pociągu relacji Halfa-Port Sudan. Ja i mój towarzysz z sudańskiej służby starożytności po podpisaniu papierów przewozowych staliśmy się oficjalnymi opiekunami zabytków. Mimo to nie pozwolono nam jechać z malowidłami tylko wsadzono do wagonu hamulcowego na końcu składu, który był tak rozklekotany, że przebywanie w nim było naprawdę niebezpieczne.

Stało się wam coś na tej 800 km trasie?

Nie. Zarówno my, jak i skrzynie dojechaliśmy szczęśliwie, ale prawdziwe kłopoty czekały na nas w porcie, gdzie mieliśmy czekać 10 dni na statek „Oleśnica” lub „Monte Casino”. Zaczęło się od tego, że chciano nam zabrać skrzynie do magazynu, bo zostawienie ich na wagonach było dla kolei stratą pieniędzy. Tymczasem rozładunek i stojąca po kostki w magazynie słona woda, mogły uszkodzić malowidła więc poszliśmy prosić o wsparcie do samego dyrektora portu, którym był brat bliźniak prezydenta Sudanu Ibrahima Abbouda. To było zabawne, bo jak weszliśmy do gabinetu to zobaczyliśmy siedzącego za biurkiem faceta, który miał nad głową swój portret. Dyrektor zgodził się, by wagony zostały nierozładowane, ale musieliśmy zapłacić 800 funtów osiowego, których oczywiście nie miałem. Proszę sobie wyobrazić moją wściekłość gdy wracając zauważyłem, że w porcie stoi „Oleśnica”. Zadzwoniłem do naszego brytyjskiego agenta, z dziką awanturą dlaczego nie powiedział, że statek czeka, że ja tu mam osiowe płacić, że chcą mi rozładować zabytki. Gadałem, gadałem nie dając mu dojść do słowa, gdy w końcu musiałem nabrać powietrza wykrztusił: „Olesnica goes in the opposite direction, to India!”.

Czyli trzeba było jednak odczekać swoje i szukać pieniędzy?

Napisaliśmy oficjalną prośbę o zwolnienie z osiowego i wysłałem depeszę do prof. Michałowskiego z prośbą o pieniądze. Przyszły szybko, ale w banku nie chcieli mi ich wypłacić, bo nie było podpisu właściciela konta. Na podpis Michałowskiego czekalibyśmy tygodnie więc zrobiłem awanturę kolejnemu Brytyjczykowi – dyrektorowi banku, który skruszony uniósł się honorem, kazał w końcu wypłacić mi pieniądze z własnego konta.

Zapłaciliście myto?

Nie, bo gdy przypłynął w końcu „Monte Casino” i podprowadziliśmy wagony do statku, zarząd kolei zwolnił nas z opłaty. Bardzo nas to ucieszyło, ale gdy poszliśmy na statek okazało się, że wagony znikły, bo gdy dyrektor ruchu kolejowego dowiedział się, że nie zapłacimy myta kazał wagony w ramach zemsty odprowadzić i rozładować. Po godzinie znaleźliśmy je, ale zdjęte już były liny wiążące skrzynie. Potem się zaczęło się przekonywanie pierwszego oficera na „Monte Casino”, że skrzynie trzeba ładować ostrożnie i według numerów, tak by się zmieściły do ładowni, która miała przekrój trapezu z dwoma filarami w środku. Wtedy po raz drugi uratowały nas modele Gazego, które całą noc układaliśmy na podłodze hotelu. Gdy rano przyszedł chłopiec hotelowy z kawą musiał się zdziwić widząc czarnego i białego faceta bawiących się klockami o 6 rano.

Znaleźliście w końcu kogoś kto wam to porządnie załadował?

Ostrzegli nas, że większość tragarzy, bojąc się o palce, rzuca skrzynie pół metra nad ziemią. Pieniądze jednak się przydały, bo za nie wynajęliśmy najlepszą ekipę, która delikatnie ułożyła nam w ładowni statku skrzynie według numerków. Wróciłem do Polski samolotem, a statek po trzech tygodniach przypłynął do Gdyni. W czasie rozładunku doszło do kolejnej awantury, tym razem z kapitanem Ostrowskim, który doczytał się w papierach, że w skrzyniach, oprócz malowideł przewoził też „materiał antropologiczny”. „Panie – krzyczał – przecież prawo morskie zabrania mi wożenia trupów, dlaczego mi pan o tym nie powiedział, przecież żeby przewieźć kości zgodnie z prawem, musiałbym mieć akty zgonu tych ludzi”. Bez przygód nie obyło się także na ostatnim odcinku podróży kiedy jadąc 30 km/h na sygnale i czerwonym świetle wieźliśmy skrzynie siedmioma meblowozami. Otóż jakaś gazeta elbląska napisała, że z Gdyni do Warszawy wiezione będą „freski i drogie kamienie”. Gdy pod Elblągiem zawieruszył się jeden z meblowozów byliśmy przekonani, że kierowca po przeczytaniu artykułu uciekł z „łupem”. Całą milicję w Polsce postawiliśmy na nogi, by go szukała. Potem dowiedzieliśmy się, że kierowca samochodu mówił, że nie ma niesprawne hamulce więc pojedzie szybciej, żeby je naprawić w Mławie, gdzie zresztą na nas czekał. Gdy wieczorem przyjechaliśmy pod Muzeum na schodach czekał na nas prof. Michałowski i odebrał zabytki. To była cudowna chwila.

Przejścia związane z transportem malowideł faraskich nie zniechęciły pana do Nubii.

Wprost przeciwnie zostałem w niej na kolejne 40 lat, bo zaraz po zakończeniu misji w Faras trafiłem do Starej Dongoli, w której prof. Michałowski zaczął kopać jeszcze w 1964 r. Muszę przyznać, że jak na nubiologa z przypadku miałem szczęście mogąc kopać dwa tak ważne miejsca dla historii chrześcijańskiej Nubii. Zacząłem od Faras gdzie ratowaliśmy freski, a skończyłem w Dongoli, gdzie badaliśmy i zabezpieczaliśmy klasztor i kościół pełen chrześcijańskich malowideł. Mogę powiedzieć, że w ten sposób moja kariera zawodowa zatoczyła koło – zaczynając i kończąc się na nubijskich malowidłach.