Wolność, równość, demokracja. Dali to światu piraci?
Historia bez bandytów, piratów i wszelkiej maści Robin Hoodów jest historią niekompletną – pisał brytyjski historyk Eric Hobsbawm w swojej klasycznej już pracy „Bandits” z 1969 r. Bieg wydarzeń napędzają bowiem nie tylko geografia, pieniądze czy gospodarka. Niezwykle istotna jest też sfera zbiorowej wyobraźni. A tę przez stulecia kształtowali właśnie bandyci i piraci, którzy „zabierali bogatym i dawali biednym”. Opowieści o nich nie tylko zaspokajały pragnienie sprawiedliwości. Mogły również, jak twierdził antropolog David Graeber, zainspirować autorów – Monteskiusza czy Rousseau.
Złota era piractwa
Przez wieki pirackie załogi były uosobieniem kontrkultury opartej na zasadzie: tyle władzy, ile to konieczne; tyle wolności, ile to możliwe. Piractwo można postrzegać niczym formę włóczęgostwa – tyle że uprawianego na morzach i oceanach. Jako zajęcie istniało oczywiście od zawsze, ale prawdziwej sławy i wymiaru ideologicznego nabrało dopiero w czasach nowożytnych, szczególnie w XVII i XVIII w. Piraci stali się wówczas czymś więcej niż morskimi bandytami. Świat szybko się kurczył, a europejskie imperia rozciągały swoją władzę na coraz większej połaci globu. Ci, którzy uciekali przed długami, sądami, poborem do armii – słowem: wszystkimi narzędziami, jakie niosło z sobą nowoczesne państwo – mieli tylko jedną nieogrodzoną, stosunkowo wolną przestrzeń, gdzie mogli się schronić. Ocean.
Na ten właśnie okres przypada „złota era piractwa” (ok. 1650–1730). Sięgający korzeniami tamtych czasów romantyczny mit prezentuje jej przedstawicieli w roli ostatnich obrońców wolności w świecie zdominowanym przez biurokratyczne monarchie i korporacje handlowe. Wyobraźnia szeroko pojętego Zachodu skupiła się głównie na Oceanie Atlantyckim, gdzie krzyżowały się interesy kolonialnych mocarstw. To Atlantyk był areną działań takich postaci jak Edward Teach – słynny Czarnobrody. Lecz częścią tego fenomenu byli również chińscy korsarze, którzy – szczególnie w XVIII w. – tworzyli ogromne konfederacje. Na czele jednej z nich stała kobieta Ching Shih, która w pewnym momencie dowodziła flotą składającą się z 1,7 tys. statków i 70 tys. marynarzy.
Badacze dopiero niedawno zainteresowali się pirackimi praktykami społecznymi, które przejawiały wiele równościowych i radykalnie demokratycznych jak na swoje czasy cech. Załogi pirackich okrętów nie tylko wybierały swoich kapitanów, znały także instytucje równoważące ich władzę (takie jak funkcja kwatermistrza czy rady okrętowe) oraz umowy regulujące prawa załóg. Zgodnie z ich zapisami ranni w walce mieli prawo do odszkodowania. Wynagrodzenia wypłacano w formie udziałów, a nie stałych pensji, co sprawiało, że członkom załogi bliżej było do współudziałowców „pirackiej spółki” niż pracowników najemnych. Kapitanowie rzadko otrzymywali też więcej niż dwukrotność doli zwykłego marynarza (co, jeśli porównać to z proporcjami zarobków w dowolnej współczesnej spółce, daje do myślenia).
Piraci i korsarze
Piractwo niespecjalnie zważało też na kolor skóry. Szczególnie w rejonie Atlantyku było przedsięwzięciem wielorasowym i wielokulturowym. Również wśród chińskich piratów rzucały się w oczy równościowe praktyki, jak matriarchat (czego dowodem objęcie przez Ching Shih przywództwa nad konfederacją) czy niezważanie na więzy krwi i szeroka praktyka adopcji uzdolnionych dzieci. Pochodzenie owego „demokratycznego pierwiastka” da się wyjaśnić tym, że pirackie osady często zakładali uchodźcy, heretycy i różnej maści radykałowie. Przykład – wygnani z Hiszpanii moryskowie (muzułmanie, którzy po rekonkwiście zdecydowali się przyjąć chrześcijaństwo) dali początek wielu pirackim portom na wybrzeżu Algierii i Maroka. Podobnie angielscy radykałowie religijni – po restauracji monarchii w 1660 r. uciekali na Karaiby, gdzie trudnili się kaperstwem.
Jednak wbrew legendzie działalność ta nie była czystym anarchistycznym gestem sprzeciwu podważającego cały zastany porządek. Granica dzieląca piratów od działających za cichym przyzwoleniem państwa korsarzy była przecież bardzo cienka. Historycy wskazują, że ci drudzy odegrali ważną rolę w budowie angielskiego imperium kolonialnego (słynny Henry Morgan pełnił funkcję gubernatora Jamajki). Z tego powodu trudno obsadzić piratów jednoznacznie w roli idealistycznych kontestatorów. Nawet gdyby mogli, nie zburzyliby światowego ładu, bo czerpali z niego korzyści.
Co jednak z wartościami politycznymi i społecznymi uosabianymi przez piratów? Czy miały wpływ na politykę tamtych czasów, czy były raczej jedynie barwnymi ekscesami? Zmarły w 2020 r. David Graeber, współautor (z brytyjskim archeologiem Davidem Wengrowem) słynnych „Narodzin wszystkiego”, poświęcił tej kwestii książkę, która ukazała się pośmiertnie w 2023 r., a dziś trafia w ręce polskich czytelników. „Pirackie oświecenie albo prawdziwa Libertalia” opowiada o micie założonej na Madagaskarze pirackiej republiki – tytułowej Libertalii – stawiając tezę, że radykalne eksperymenty społeczne tamtejszych piratów zaszczepiły wśród europejskich filozofów i autorów idee oświecenia.
Tak rozsiewają się idee
Wiadomo na pewno, że na początku XVIII w. jakaś grupa europejskich piratów osiedliła się na wschodnim wybrzeżu Madagaskaru, ale żadna Libertalia nigdy nie istniała. Jej legenda zainspirowała natomiast wielu autorów do fantazjowania o politycznych eksperymentach. Jednym z nich był Daniel Defoe, który poza „Robinsonem Crusoe” napisał bardzo poczytną „Historię najsłynniejszych piratów”. Osiadłych na Madagaskarze rozbójników porównał w niej do założycieli starożytnego Rzymu, którzy – jego zdaniem – również byli uchodźcami i kierowali się ideami autonomii.
Kiedy Monteskiusz czy Rousseau pisali, że ludzie są wolni, gdy rządzą nimi ich własne prawa, piraci realizowali zasady „umowy społecznej” w praktyce. Graeber pyta: czy to tylko przypadek? Czy korzenie umysłowego fermentu, jakim było oświecenie, z jego kawiarniami i palarniami tytoniu w Paryżu, Edynburgu czy Królewcu, nie sięgają morskich światów Atlantyku, Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego? Te bezkresne przestrzenie usiane były wówczas quasi-demokratycznymi pływającymi „państewkami”, na których pokładzie eksperymentowano z samorządnością i alternatywnymi formami organizacji społecznej.
Co było „pasem transmisyjnym” tych idei do Europy? Graeber odpowiada: kultura popularna, czyli książki i sztuki teatralne oraz fantastyczne historie o pirackich królestwach na Madagaskarze, których „posłowie”, a w istocie zwykli hochsztaplerzy, podróżowali po europejskich dworach w pierwszych dekadach XVIII w.
Libertalia była wytworem fantazji. Jednak fuzja piratów z Malgaszami dała początek realnej, unikatowej kulturze, której wytworem był Ratsimilaho, słynny malgaski pirat (albo mąż stanu, to zależy od punktu widzenia) – owoc związku Europejczyka i malgaskiej kobiety. Założył Betsimisarakę, potężną konfederację obejmującą całe wschodnie wybrzeże wyspy. I to akurat wtedy pirackie królestwa i utopie stały się modnym tematem na literackich salonach Europy, a na scenach teatrów zaczęto prezentować sztuki o pirackich królestwach na Madagaskarze. Czy nie tak właśnie rozsiewają się idee? Wykorzystując wszelkie możliwe „nośniki”, nie zważając na to, czy należą do kultury wysokiej, czy niskiej?
Ludowi bandyci
Autor nie przedstawia „twardych” dowodów. Poprzestaje na intuicjach. Szczerze przyznaje, że możemy tylko zgadywać, czy pirackie legendy przyczyniły się do narodzin rewolucyjnych tez na temat natury wolności, władzy oraz suwerenności ludu. Pozostawia to oczywiście ogromny niedosyt. Choć w jednym niewątpliwie ma rację: siła piratów oraz wszystkich innych „ludowych bandytów” zawsze polegała na ich oddziaływaniu na zbiorową wyobraźnię. Pod tym względem „Pirackie oświecenie” dostarcza interesujących wątków, które aż proszą się o zgłębienie.
Graeber nie miał cierpliwości, aby konstruować precyzyjny wywód. Wzorem najsłynniejszego anarchisty wśród teoretyków nauki – Paula Feyerabenda – uznawał tylko jedną metodę: anything goes (wszystko ujdzie). Chwytał się więc różnych, pozornie niezwiązanych z sobą wątków, wskazując podobieństwa i koincydencje, a wszystko po to, aby otworzyć się na nowe możliwości, przestać kurczowo trzymać się pewników i rzucić w otchłań niepewności. W tym wypadku chodzi o zaakceptowanie – pozornie oczywistej – prawdy, że idee stanowią efekt konfrontacji z tym, co obce, zewnętrzne.
Autor „Pirackiego oświecenia” instynktownie czuł – czego zdają się nie dostrzegać inni badacze – że siły napędzające dziejowe procesy najczęściej pojawiają się w szczelinach między uświęconymi tradycją strukturami, docierają do centrum z obrzeży, fermentując na nieokreślonych polach zajmowanych przez bajki i baśnie.
|
„Pirackie oświecenie albo prawdziwa Libertaria”
|