Gorączkowa relacja: jak (nie) pisać o Gorączce Zachodniego Nilu
W warszawskim wydaniu Wyborcza.pl ukazał się właśnie artykuł na temat „martwych ptaków, które padają” od jakiegoś czasu w Warszawie. Z treści dowiadujemy się m.in., że na przełomie lipca i sierpnia warszawiacy znajdowali „martwe ptaki”, które „były martwe lub w agonalnym stanie”.
Tekst zaczyna się od uspokojenia czytelników, że „ryzyko objawowych zakażeń u ludzi w Polsce jest niskie”. Ale już za moment pojawia się alarmistyczny ton. Czytamy, że „specjaliści alarmowali” (jacy konkretnie specjaliści, zajmujący się jaką dziedziną? Jakie słowa przemawiały za tym, że oni rzekomo wszczynali alarm?) o tym, że „nie przypominają sobie podobnej sytuacji” (czy można alarmować o tym, że się czegoś nie pamięta? czy ludzka pamięć jest wymiernym kryterium oceny sytuacji?).
Dalej widnieje informacja o tym, że „w straży miejskiej i inspektoracie weterynarii urywały się telefony”. To znaczy? Ile tych telefonów faktycznie wykonano? Czy każdy telefon świadczył o zachorowaniu ptaka? Ile tych połączeń było w porównaniu np. z telefonami wykonanymi w związku z nieprawidłowo zaparkowanym samochodem?
Jeden strach, dwie jednostki
Dlaczego warto zadawać takie pytania i dociekać, co dokładnie się wydarzyło i co zostało zrelacjonowane w tekście? Ponieważ za każdym razem, kiedy pojawiają się w nim niemierzalne i/lub nieweryfikowalne dane, interpretacja wydarzenia jest trudna i pozostaje pod subiektywnym wpływem osoby, która zdaje relację. Różnica pomiędzy zacytowaną lub poprawnie sparafrazowaną wypowiedzią konkretnego eksperta a ogólnikowym zdaniem o „alarmujących” specjalistach jest taka, jak pomiędzy stwierdzeniem: „wschód słońca nastąpi o godzinie 8:00, a zachód o godzinie 16:00” a komunikatem: „meteorolodzy ostrzegają: dziś ciemność wygra z jasnością”.
W artykule pojawia się również kilka innych nieścisłości, jak np. informacja o tym, że wyniki badań „wykluczyły pomór drobiu na ptasią grypę”. Tylko że pomór drobiu i ptasia grypa to dwie odrębne jednostki chorobowe. Nie można ich w ten sposób łączyć w konglomerat, tak samo jak nie można powiedzieć o „grypie na cukrzycę” czy „gruźlicy na tężec”.
Osiemdziesiąt procent bez objawów
Przyjrzyjmy się zatem, co ustalono w badaniach przeprowadzonych przez Państwowy Instytut Weterynaryjny – Państwowy Instytut Badawczy (PIW-PIB) w Puławach na zlecenie Powiatowego Lekarza Weterynarii w Warszawie. Z dotychczasowych analiz wynika, że w 5 z 7 analizowanych pod tym kątem próbkach wykryto materiał genetyczny wirusa Gorączki Zachodniego Nilu (WNF – West Nile Fever). Tkanki, dla których otrzymano pozytywne wyniki, zostały przekazane do referencyjnego laboratorium w Paryżu, które ma potwierdzić rezultat.
WNV jest jednym z najbardziej rozpowszechnionych na świecie wirusów przenoszonych za pomocą tzw. wektora, czyli owada, bez którego udziału przeniesienie choroby jest bardzo nieprawdopodobne. W tym wypadku wektorami są owady żywiące się krwią, a więc np. komary czy niektóre muchówki.
Jak podano we wspólnym komunikacie Głównego Lekarza Weterynarii i Głównego Inspektora Sanitarnego: „U większości ludzi (80%) zakażenie wirusem Gorączki Zachodniego Nilu ma przebieg bezobjawowy. Objawy występują tylko u ok. 20% zakażonych pacjentów, w tym u jednej na ok. 150 osób zakażonych choroba przebiega pod postacią neuroinfekcji z zajęciem centralnego układu nerwowego. Śmiertelność w tej postaci zakażenia wynosi około 10%”.
Pierwsze przypadki, lata dziewięćdziesiąte
Z danych GIW wynika, że patogen wywołujący Gorączkę Zachodniego Nilu był już w przeszłości notowany w Polsce (pierwsze udokumentowane przypadki wśród ptaków: w latach 90., pierwsze wykrycia przeciwciał przeciw WNV u ludzi nastąpiły w 2005 r.). Istotne jest to, że, jak podaje GIW i GIS: „Wirus nie przenosi się między ludźmi. Nie można zakazić się przez kaszel, kichanie, dotyk”.
Jak rozwinie się obecna sytuacja? Aby się dowiedzieć, potrzeba czasu i kolejnych testów. Dziś inspekcja weterynaryjna i sanepid wskazują, że „ryzyko objawowych zakażeń u ludzi na terenie naszego kraju należy uznać za niskie”.