Pelargonium sidoides – południowoafrykańska odmiana pelargonii. O prawo do zysków z jej uprawy walczy kilka lokalnych społeczności. Pelargonium sidoides – południowoafrykańska odmiana pelargonii. O prawo do zysków z jej uprawy walczy kilka lokalnych społeczności. Shutterstock
Struktura

Niech rozkwitną pelargonie, czyli czas na szacunek dla wiedzy rdzennej

Sprawiedliwość i nadgorliwość, czyli ile emocji wzbudza dekolonizacja nauki
Struktura

Sprawiedliwość i nadgorliwość, czyli ile emocji wzbudza dekolonizacja nauki

Z nazw zwierząt i roślin wyrzuca się nazwiska rasistów, zwraca okazy muzealne krajom, w których zostały zrabowane, a nawet przyznaje się wiedzy rdzennej status równy naukom przyrodniczym. Nie bez kontrowersji.

Richard Dawkins: Wiedza rdzenna nie jest równa nauce!
Struktura

Richard Dawkins: Wiedza rdzenna nie jest równa nauce!

Autor „Samolubnego genu” krytykuje decyzję rządu Nowej Zelandii o zrównaniu metody naukowej z maoryskim sposobem poznawania świata.

Przez setki lat zachodnia nauka korzystała z Indigenous Knowledge Systems, zwykle bez uznania dla jej twórców. Dziś powoli zaczyna się to zmieniać.

Gdy Brytyjczyk Charles Henry Stevens dowiedział się, że cierpi na suchoty, uznał to za wyrok śmierci. Miał jednak szczęście. Trafił na lekarza, który postawił sprawę jasno: może uratować życie, przenosząc się w bardziej sprzyjający klimat. Stevens spakował manatki i w 1897 r. wyjechał do Kolonii Przylądkowej, na tereny dzisiejszego RPA. Tam – jak mówią zapiski – trafił na tradycyjnego uzdrowiciela, których w Afryce nazywa się sangoma. On przygotował mu miksturę z lokalnej odmiany pelargonii (pelargonium sidoides).

Stevens wyzdrowiał. Zabrał umckaloabo (tak nazwał specyfik) do gnębionej gruźlicą Europy i aktywnie go promował. Pozyskał przychylną opinię kilku lekarzy, ale i tak okrzyknięto go oszustem. Na celownik wzięło go Brytyjskie Towarzystwo Medyczne, które prowadziło wtedy kampanię wymierzoną w pleniących się w kraju hochsztaplerów.

Przekonywanie ludzi do umckaloabo trwało tak długo, że gdy zakończyło się sukcesem, Stevens dawno już nie żył.

Nauka bardzo niechętnie patrzyła na to, co dziś nazywamy systemami wiedzy rdzennej (Indigenous Knowledge Systems, IKS). Chodzi o znajomość roślin i ziół, ale też rozwiązań rolniczych, architektonicznych czy nawet prawnych. Kiedyś sięgając po chininę, a dziś po aspirynę, korzystamy z wiedzy, którą wypracowywano przez setki, a nawet tysiące lat. W Meksyku i Brazylii lokalne społeczności wykorzystują rdzenne praktyki do odbudowy lasów. Na Pacyfiku i u wybrzeży Afryki popularność zdobywa system zarządzania zasobami spokrewnionych ze sobą gatunków ryb. A w Europie, w tym w Polsce, rośnie popularność domów z materiałów naturalnych, których technika tworzenia nawiązuje do praktyk sprzed setek, a nawet tysięcy lat.

Niedoceniani wychodzą z cienia…

Prof. Simon Nemutandani we wrześniu objął funkcję dyrektora panafrykańskiego zrzeszenia organów regulujących medycynę. To dentysta, magister trzech fakultetów i doktor z zakresu zdrowia publicznego, a zarazem tradycyjny uzdrowiciel. Walczy na rzecz standaryzacji wszystkich zawodów medycznych na kontynencie. Reforma to jego idée fixe, a jednym z argumentów jest obserwacja, że model tworzony na wzór zachodni nigdy nie osiągnął pożądanej efektywności. W południowej Afryce na 10 tys. mieszkańców przypada zaledwie 8 lekarzy, w Nigerii 4, a w Mali, Mozambiku czy Rwandzie mniej niż jeden. Średnia dla UE to zaś ok. 50. Odpowiedzią mogłoby być wsparcie medyków przez komplementarny system sangoma.

W Afryce 60 do 70 proc. ludzi regularnie korzysta z usług lokalnych uzdrowicieli – mówi Nemutandani – ale mało kto się do tego przyznaje. Nawet południowoafrykańscy politycy, z którymi rozmawiałem, zachowują się po faryzejsku. W świetle dnia korzystają z usług lekarzy, ale po kryjomu chodzą do sangoma. Uczynienie tych ostatnich częścią oficjalnej opieki medycznej byłoby z jednej strony usankcjonowaniem stanu faktycznego, a z drugiej dałoby narzędzia do odsiewania oszustów, których niestety wśród sangoma nie brakuje. Byłoby też wielkim, symbolicznym krokiem na rzecz włączania IKS w główny nurt nauki.

Umieszczenie Leonarda Castro, strażnika parku, wśród autorów artykułu o meksykańskich i gwatemalskich namorzynach było jednym z pierwszych takich przypadków w piśmie naukowym.Getty ImagesUmieszczenie Leonarda Castro, strażnika parku, wśród autorów artykułu o meksykańskich i gwatemalskich namorzynach było jednym z pierwszych takich przypadków w piśmie naukowym.

Wcześniej uważaliśmy, że jeśli obserwacja pochodzi od społeczności, która nie ma profesjonalnej edukacji akademickiej, to nie ma wartości – komentuje Magdalena Skipper, redaktorka naczelna „Nature”, jednego z najważniejszych pism naukowych na świecie. – Myślę, że to był błąd. Musimy wziąć ją pod uwagę. Oczywiście musimy ją też systematycznie oszacować, ocenić ilościowo w taki sam sposób, w jaki ocenialibyśmy obserwację naukową. Odpowiedzialność ciąży także na lokalnych aktorach: sektorze prywatnym i rządach. Oni muszą walczyć o uznanie dorobku swoich kultur. W RPA tę rolę przyjęła rządowa agencja The Innovation Hub. Prowadzi ona lokalne społeczności przez cały proces wprowadzania ich produktów na rynek. Zapewnia logistykę potrzebną do potwierdzenia szczególnych właściwości (np. kosmetyków, jedzenia, herbat czy produktów do filtrowania wody), a później wspiera w tworzeniu biznesplanów i komercjalizacji. Podobna pomoc jest potrzebna tym bardziej, że gdy jakiś element wiedzy rdzennej jest uznawany, często jest też zawłaszczany.

Pół wieku po śmierci Stevensa południowoafrykańska pelargonia – a dokładniej ekstrakt z niej – trafiła do powszechnej dystrybucji. W latach 90. znalazła się na półkach europejskich aptek – została zarejestrowana jako tradycyjny ziołowy środek leczniczy w piętnastu krajach. (W Polsce znajduje się w kilku suplementach diety, jej umieszczenie w nich wymaga jedynie kontroli sanepidu). Dopiero wówczas pojawiło się pytanie, czy i do kogo umckaloabo należy.

…naukowcy ujawniają pomoc

Dyskusja o prawach intelektualnych do systemów wiedzy rdzennej to rzecz nowa i mimo kilku wzmianek, m.in. w oenzetowskiej Deklaracji praw ludów tubylczych z 2007 r., wciąż decyduje się w konkretnych przypadkach, nie całościowo.

Pierwszym problemem jest kwestia autorstwa. Zachodni naukowcy od dziesięcioleci uprawiają to, co z angielska nazywa się helicopter science. Prowadzą badania na obcych sobie terenach, w oparciu o już wypracowaną tam wiedzę, często ze wsparciem lokalnych pomocników. W publikacjach pojawiają się jednak jako jedyni odkrywcy.

W 2021 r. analiza ponad 32 tys. artykułów naukowych dotyczących Afryki Subsaharyjskiej wskazała, że w prawie 15 proc. nie włączono żadnych lokalnych autorów, choć badania prowadzono na miejscu. Odsetek był najwyższy w najbiedniejszych państwach, jak Somalia czy Wyspy Świętego Tomasza i Książęca. Zawłaszczenia dokonywali przede wszystkim naukowcy z USA, Zjednoczonego Królestwa i Kanady. (Jednocześnie opublikowana pod koniec ub.r. ankieta wskazała, że 69 proc. naukowców z Europy i niemal 55 proc. ze Stanów Zjednoczonych tylko w ciągu ostatnich trzech lat pracowało nad publikacjami niczym ghostwriterzy – autorstwo przyznano akademikom, którzy nie zaoferowali wystarczającego wkładu naukowego).

Do niedawna redaktorzy „Nature” przyjmowali zasadę, że nie ingerują w kwestie autorstwa – mówi Skipper. – Ale dostrzegliśmy tu szansę. Jeśli badanie odbyło się na przykład w Afryce, większość autorów pochodziła z innych miejsc, a ci, którzy zbierali dane lokalnie, byli tylko wzmiankowani, to jako redaktorzy możemy motywować badaczy, żeby zastanowili się, czy to proporcjonalny stopień uznania wkładu pracy. I czasami dochodziło do uznania autorstwa dodatkowych osób.

Obecnie także wiele innych pism – jak „Global Health Action” czy „The Lancet” – w wytycznych dla autorów wyraźnie zaznacza, że wśród autorów artykułów powinni się znaleźć lokalni badacze. A co z nieakademikami? W 2015 r. dr Fernanda Adame z Uniwersytetu w Brisbane włączyła w poczet autorów tekstu o meksykańskich i gwatemalskich namorzynach Leonarda Castro, lokalnego strażnika parku, który pomagał jej w wyborze miejsc do pobierania próbek oraz w interpretacji wyników. Od tego czasu publicznie argumentuje na rzecz tej praktyki. W Kanadzie wspólne badania Anne Salomon z przedstawicielami pierwszych nacji pozwoliły zakwestionować sukces reintrodukcji tamtejszej wydry. To jednak wciąż tylko dobra praktyka, a nie norma.

Drugim – i znacznie większym wyzwaniem – są pieniądze. Od lat wielkie koncerny uprawiają tak zwane biopiractwo. To wyszukane określenie kradzieży dokonywanej poprzez patentowanie odczynników, genów, a nawet całych roślin leczniczych, których znajomość jest częścią dziedzictwa lokalnych społeczności. Głośne sprawy tego rodzaju dotyczyły wielkich zachodnich korporacji, jak Avon czy Colgate, dla których podobna inspiracja była metodą na obniżanie wydatków na badania i rozwój.

Dla wszystkich jest jasne, że jeśli ukradniemy muzykę czy film, to sąd nas ukarze – mówi dr Nagulendran Kangayat­karasu, były wiceminister energii, nauki, technologii, środowiska i klimatu Malezji. Gdy rząd jego kraju zaczął katalogować swoją wiedzę rdzenną, okazało się, że właścicielem jest już niekiedy ktoś z zagranicy. – Przywłaszczenie tradycyjnej wiedzy widzimy za to jako dużo mniej jednoznaczne przewinienie. A przecież nawet poruszanie się po lesie deszczowym jest praktycznie niemożliwe bez pomocy lokalnej społeczności. Tyle że samo potępienie biopiractwa nie wystarczy.

Współpraca rodzi się oddolnie…

Działająca w RPA firma biomedyczna Afriplex od kilkunastu lat dystrybuuje na świecie oparte na lokalnej wiedzy składniki do farmaceutyków. Postawiła sobie za cel uczciwy podział zysków. Tylko że zasady współpracy musiała opracowywać od zera.

Potrzebujemy przewodnictwa państwa, bo chociaż się staramy, nie wiemy, czy robimy to we właściwy sposób. Rozważaliśmy wiele modeli, w tym taki, w którym to lokalna społeczność uprawia rośliny, które my kupujemy – mówi przedstawiciel firmy Donnie Malherbe. – Ale to okazało się niepraktyczne w produkcji przemysłowej, kiedy musimy zapewnić stałość dostaw. Obecnie sami kontrolujemy cały proces hodowli, przetwarzania i dystrybucji, a tradycyjne społeczności otrzymują od nas opłatę licencyjną, od 3 do 5 proc. kosztu produkcji roślin [nie finalnego produktu – przyp. red.].

Problemem jest już samo ustalenie, kto jest właścicielem praw. A gdy w grę wchodzą pieniądze, często dochodzi do sporów. Taki właśnie los spotkał umckaloabo. Do dziś w RPA o prawo do zysków z południowoafrykańskiej pelargonii walczy kilka społeczności.

Alternatywą jest model oddolny. – Jeste­śmy trójstronną kooperatywą – opowiada Nondumiso Phaahla, pielęgniarka i współtwórczyni Setsong Tea Crafters oferującej herbaty o właściwościach zdrowotnych. – Firmę tworzy moja rodzina i dwie lokalne społeczności, które produkują herbatę. Naukowcy pomogli nam potwierdzić właściwości produktu, teraz rozwijamy branding, robimy badania rynkowe i nawiązujemy współprace biznesowe.

Nie wiadomo, czy w zglobalizowanym świecie skuteczniejszy okaże się model Afriplex, czy Setsong Tea Crafters.

…duchy nie zawsze się godzą

Ludzie Zachodu przyzwyczaili się opisywać świat z własnej perspektywy. Jak z umckaloabo. Każde z użytych na potrzeby tego artykułu opracowań przyjmowało za punkt wyjścia europejski opis rośliny i losy Stevensa. Ale to przecież ledwie kilkudziesięcioletni epizod jej wielowiekowej historii. Umckaloabo nie jest nawet prawdziwą nazwą – Brytyjczyk przekręcił ją albo wymyślił.

Z Zachodu przychodzi też zestaw intelektualnych ram, w których wiedza rdzenna nie odnajduje się w sposób naturalny. Na przykład afrykańskie IKS nie rozdzielają świata na naukę i kulturę. Obie są nierozerwalnymi częściami holistycznego podejścia do dobrobytu duchowego i fizycznego jednostki. Owszem, sangoma każe zdezynfekować ręce i założyć maseczkę, żeby chronić się przed wirusami, ale dla niego samego i pacjenta istotą leczenia będzie rozmowa z przodkami.

To niesie konkretne konsekwencje. W RPA wiele ciężarnych kobiet nie idzie rodzić do szpitala – pojawiają się tam dopiero po rozwiązaniu, a to dlatego, że lekarze mają obowiązek zutylizować łożysko. Tymczasem dla wielu lokalnych kultur ma ono wielkie znaczenie ceremonialne i musi zostać pochowane, symbolicznie wiążąc nowo narodzoną osobę z ziemią przodków. Młode matki wolą więc zrezygnować z profesjonalnej opieki niż narazić potomka na ich gniew. – Zachodnia nauka jest pod silnym wpływem chrześcijaństwa – mówi Nemutandani. – To ono stworzyło konotację, że wszystko, co obce, to gusła i zabobon.

Nemutandani z uśmiechem opowiada o nawykach swoich zachodnich kolegów – od noszenia miedzianych bransoletek po obchodzenie Halloween, które sam mógłby określić zabobonem. – Ciekawym problemem jest zgodność z lokalnymi zasadami etycznymi – dodaje. – Skoro według wierzeń wiedza pochodzi od przodków, to tak naprawdę tylko oni mogliby udzielić zgody na przeprowadzenie badań. Ale jak, skoro to duchy? I jak w takim razie ja mógłbym być autorem odkrycia?

Świat IKS domaga się czegoś więcej niż komercyjnego i autorskiego uznania. Trzeba się spotkać w pół drogi – podkreśla to i Magdalena Skipper, i Simon Nemutandani. Systemy wiedzy rdzennej muszą wypracować ustandaryzowane narzędzia badawcze, a nauka zachodnia otworzyć się na inne niż europejskie konteksty kulturowe.

A historia Stevensa? Ma przewrotne zakończenie. Mimo że środek jest uznawany w 15 krajach UE, raport Europejskiej Agencji Leków uznaje dotychczasowe badania nad nim za nie dość wiarygodne, by jego dobroczynne działanie potwierdzić. Może to się jeszcze zmieni, a może w tym przypadku sceptycy mieli rację. Tradycyjni uzdrowiciele również mogą się mylić.