Marcin Rutkiewicz/REPORTER / East News
Struktura

Trzecia kultura Siwczyka. Karol Maliszewski: Osobowość rosnąca z każdą przeczytaną książką

Nigdy nie traktował pisania krytycznego jako strategii budowania prestiżu władzy nad komentowanym dziełem. Nie chciał dzieła zawłaszczyć, wyinterpretować do cna, podać wykładnię i dokonać arbitralnego werdyktu, który skazywał potencjalną książkę na czytelniczy byt lub niebyt.

Nie było krytyka bardziej zaangażowanego w sprawy polskiej poezji współczesnej w ostatnich trzydziestu latach. Karol Maliszewski, bo o nim mowa, zdążył przez te lata ładnie przybrać na wadze: mam na myśli ciężar jego dokonań interpretacyjnych. Dziś jest szanowanym nauczycielem akademickim i wciąż – z uporem godnym Heraklesa – dźwiga sprawy tej poezji, która chyba mało już kogo poza twórcami interesuje.

***

Karol – jak brzmi tytuł jednej z jego książek poetyckich, „rocznik sześćdziesiąty grzebie w papierach” – wciąż przerzuca tonaże tomów, pochylając się zwłaszcza nad debiutantami. Przepracował krytycznie ze trzy pokolenia poetek i poetów, przy okazji pisząc swoje wiersze i prozy, które w jakimś sensie cierpiały na niedoczytanie krytyczne.

Wydaje mi się, że Karolowi polska krytyka literacka nie zwróciła nawet części długu, jaki u niego ma. Był najpewniej ostatnim krytykiem, który wzniecił poważną dyskusję wokół poezji współczesnej. To było w głębokich latach 90. XX w., kiedy na łamach nieodżałowanego, poznańskiego „Nowego Nurtu” ogłosił tekst zatytułowany „Nasi klasycyści, nasi barbarzyńcy”. Ostra kreska, którą oddzielił autorów o proweniencji herbertowskiej od bardziej zadziornych, punkowych rzezimieszków, miała w sobie coś z gestu premiera Mazowieckiego. Była grubo ciosana czarnym, sympatycznym atramentem, ale bardzo potrzebna. Porządkowała radosny rozgardiasz na scenie literackiej, okazała się prowokacyjnym gestem, który uruchomił polemiki i zachwyty. Na długo, przynajmniej w moje świadomości, tekst ten stał się punktem odniesienia do rozmowy o światoodczuciu, jakie każdy autor i autorka powinien mieć. Nie dość dodać, że Karol ewidentnie sympatyzował z rzezimieszkami, których nazwiska miały w przyszłości okazać się kanonem, by wspomnieć Jacka Podsiadło, Marcina Świetlickiego czy Andrzeja Sosnowskiego, chociaż tego ostatniego trudno było przyporządkować do jakiejkolwiek z grup. A działo się to w czasach, kiedy polska poezja współczesna była widocznym elementem przemian społeczno-politycznych. Dziś nie ma sensu odtwarzać temperatury tamtych sporów, są one li tylko powidokiem w zakurzonej szybie kanciapy, w której siedzi może jakiś badacz poezji i tłucze uczelniane punkty.

Karol był krytykiem z krwi i kości, w pocie czoła ryzykował rozpoznania na gruncie raczej dziewiczym. Wykuwał język krytyczny, który był kreatywnym, całkowicie samoistnym aktem literackim, a to rzadkość. Po prostu Karol traktował krytykę jako twórczość, nie jako towarzyszenie innym talentom. Nie był i nie jest krytykiem towarzyszącym. Jest gościem, który żył literaturą i traktował ją nad wyraz poważnie, co świetnie widać w jego własnych książkach, pełnych sarkazmu, ironii, luzu i zajadłej niezgody na postać świata, w jaką ten noworudzki czytacz został wrzucony.

***

Nowa Ruda, dziś jeden z bastionów letnich festiwali literackich, to była dla mnie kiedyś stacja docelowa pielgrzymek poetyckich. Z Kłodzka do Nowej Rudy jechało się jak z Mekki do Medyny, by odbyć poetycką pielgrzymkę. A było do kogo! Krzysztof Śliwka, Karol Maliszewski, Olga Tokarczuk – pamiętam te przystanki. To były pielgrzymki tyleż lekturowe, co towarzyskie. W Srebrnej Górze na przykład pierwszy raz w życiu jeździłem na motorze, pożyczonym od jakiegoś harleyowaca, najpewniej miłośnika poezji.

Karol organizował spotkania autorskie, ściągał do siebie ludzi z całego kraju, kwaterując ich w przytulnej, spartańskiej bursie, gdzie poznałem pojęcie „rowerek”: forma budzenia śpiocha za pomocą bibułki włożonej w jego stopy i podpalonej ostatnią zapałką w pudełku po fajkach. Mogliśmy się fraternizować do woli, pod czujnymi auspicjami Maliszewskiego, który pił mało i jak nakręcony komentował najnowsze książki poetyckie. Pisał jak najęty, ze swoich recenzji ułożył tak istotne dla najnowszej historii literatury książki, jak chociażby „Zwierzę na J.” czy „Rozporoszone głosy”.

Jego wpływ widać dziś wyraźniej, zwłaszcza że zewsząd da się słyszeć głosy o całkowitej marginalizacji poważnej krytyki literackiej na rzecz doraźnego komentarza czy zredukowanej formy lajku. Myślę, że sprawy są dalece bardziej złożone i smutniejsze. Mianowicie nie ma już ludzi mentalnie i finansowo otrzaskanych na tyle, żeby oddać swój wolny czas krytycznemu namysłowi nad tym, co piszą inni. Podkreślam watek mentalny i finansowy, bo wydają mi się istotnymi składowymi pracy krytyka.

Karol nigdy nie traktował pisania krytycznego jako strategii budowania prestiżu władzy nad komentowanym dziełem. Nie chciał dzieła zawłaszczyć, wyinterpretować do cna, podać wykładnię i dokonać arbitralnego werdyktu, który skazywał potencjalną książkę na czytelniczy byt lub niebyt. Chodziło raczej o maksimum empatii z autorem, o próbę odtworzenia tego jedynego w swoim rodzaju, krytycznego momentu egzystencjalnego, który odpowiada za siłę rażenia wiersza. Ponadto Karol w swoim okresie burzy i naporu działał pod nieobecność rynku i stad najpewniej brała się całkowita bezinteresowność jego komentarzy krytycznych. Po prostu Karol pisał o tych, z którymi było mu po filozoficznej drodze.

Rozumieliśmy się właściwe bez słów. I tak – mam nadzieję – zostało do dziś, kiedy widzę w internetowych okienkach, jak Karol na festiwalu Góry Literatury dba o obecność na nim poezji. Ten festiwal sprofesjonalizował się i rozrósł, autorytet noblistki jest tu nie do przecenienia. Widać jednak, że między Karolem i Olgą nic się nie zmieniło. To krajanie, ludzie pogranicza, przedstawiciele pokolenia, które zaliczyło przymusowego bana w komunie, by po przemianach 89. roku wziąć się ostro za bary z literaturą światową. I to się w zadziwiająco sposób udało.

Śmiem twierdzić, że coś do tej literatury udało nam się wnieść poza kompleksami geopolitycznych prowincjuszy. Skądinąd kompleksy te buzowały również w latach 90. Pamiętam, że pewien polemista Maliszewskiego, dziś również prominentny krytyk i ciekawy poeta, odsądzał go od czci i wiary po tekście o klasycystach i barbarzyńcach, nazywają go „prowincjonalnym belfrem”. Jakie to w sumie było zabawne i niewinne, w porównaniu do dzisiejszych, stadnie zorganizowanych, facebookowych inb, których jednodniowy termin lekturowego spożycia powoduje najwyżej mdłości banału. Tymczasem jeszcze nie tak dawno w krytyce chodziło o coś, co ładnie ujął Karol, komentując powrót do lektury wierszy Świetlickiego:

„Zbyt oczywista opowieść o dojrzewaniu, o różnicy między czytającymi (30-latkiem a 50-latkiem) nie przekonuje. To już bliżej do wiary w moc sprawczą oczekiwań, atmosfery, ideowej otoczki, umocowania. Był więc zapał czytania instrumentalnego, pokoleniowego, zaangażowanego w niewysłowioną do końca polemikę. Była chęć wysłowienia czegoś w spięciu, na ostrzu noża, konieczność wyczytania tego, co ma do powiedzenia sztandarowa umysłowość pokolenia, ten niemal psychiczno-liryczny symbol. Była również nuta przekory, pragnienie, by się czemuś sprzeciwić, by uruchomić sprzeciw jako motor czytania o podwyższonym napięciu”.

Cóż, dziś tego rodzaju krytyczne czytanie nie wydaje się możliwe, a z pewnością nie jest przez rynek książki pożądane. Dziś po prostu konieczna jest błyskawiczna ocena, wskazanie kierunku instagramowego zwiedzania, otagowanie słonecznym uśmiechem lub pochmurną mimiką jednego z miliona dostępnych emotek.

***

Swoje credo Karol wyraźnie sformułował w książce „Wolność czytania”. Podaję je tutaj jako wciąż obowiązujące, również dla tych, którzy kiedyś przyjdą po Maliszewskim, żeby dźwigać możliwą wciąż przyszłość literatury:

„I tak to właśnie było ze mną. W wielkim skrócie i uproszczeniu: od poczucia pokoleniowej wspólnoty i zapotrzebowania na formuły do samotności i poczucia zbędności, ale także do wyodrębniania się ze wspólnotowego wielogłosu, kreowania postawy, którą w przybliżeniu dotyczyłoby określenie »na własny rachunek«. A mówiąc jeszcze inaczej: lokalny poeta przedzierzgnął się w dyżurnego krytyka, nie zapominając jednak o swoich korzeniach i podstawowym talencie. Pisanie o książkach stało się szkołą czytania i rozumienia nie tylko literatury, a przede wszystkim człowieka i jego miejsca w świecie. Poezja tak czy inaczej ostała się jako znaczące medium, sposób komunikowania się. Tak więc poeta uczący się rzemiosła recenzenckiego stawał się powoli krytykiem literackim. A to wszystko po to, by wyzwolić w sobie dyspozycje prozaika. Może tak właśnie rodzi się pisarz jako instytucja pośrednicząca, tożsamość z mozołem budowana z gestów, znaków, doświadczeń życiowych i czytelniczych? Toteż prawdziwej krytyki, pogłębionego, indywidualnego czytania, szukam dziś u pisarzy. Mówią wprost albo między wierszami o stanie kultury i literatury, pokazując nie tylko to, jak pisać, ale również, jak czytać. Boję się gazetowych pokrzykiwań niecierpliwych recenzentów – ten rodzaj krytyki sprowadzony został do krótkich, błyskotliwych »zajawek«, biorących udział w wyścigu kreowanym na użytek wydawniczych korporacji. Z takim obiegiem informacji i opinii wolałbym nie mieć niczego wspólnego. Jestem za osobowością rosnącą z każdą przeczytaną książką. Osobowością poufnie informującą nas od czasu do czasu o swym wewnętrznym rozkwicie. Albowiem chcielibyśmy rozkwitać razem z nią”.

Czytane przeze mnie na przestrzeni trzech dekad książki Karola pozwoliły mi rozkwitać razem z nim, dlatego spokojnie przyjmuję oczywiste butwienie postaci krytyki, jaką znałem z przeszłości. Naprawdę warto było.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną