Leszek Zych / Polityka
Struktura

Dorota Masłowska: Niezmiennie Inna

Wydawała mi się zawsze depozytariuszką pewnej składni, która zastosowana nawet do opisu pralki, wytworzy przekonywujący efekt artystyczny, co jest darem i przekleństwem jednocześnie, gdyż stabilizuje idiomatyczny styl i jednocześnie utrwala go w przewidywalnej formule opornej na odautorskie rewolucje.

Przy okazji kolejnych książek Doroty Masłowskiej z dużym prawdopodobieństwem można oczekiwać szumu medialnego i wzmożenia uwagi jej wiernych czytelników. Najwidoczniej autorka potrafi wytwarzać wokół siebie rodzaj pełni i próżni jednocześnie. Pełnia związana jest z wyraźnym doświetleniem jej rozlicznych, artystycznych talentów – jest Masłowska nie tylko pisarską, ale również wokalistką i autorką tekstów. Próżnia natomiast wiąże się z ogólnym brakiem równie donośnego „głosu” pokolenia, do którego Masłowska należy i które udało jej się ciekawie zdefiniować w debiutanckiej „Wojnie polsko-ruskiej”.

Od tamtego czasu upłynęło jednak sporo wody w Wiśle, na scenę literacką i muzyczną wstąpili nowi, mniej lub bardziej, chociaż raczej mniej gniewni. Sama Masłowska natomiast ewidentnie dojrzała, przepoczwarzyła się w diagnostkę naszej, polskiej rzeczywistości i – przyznam się szczerze – jest w tej diagnostyce niezwykle uwodzicielska.

***

Spotkałem ją może ze trzy razy w życiu, w znaczących odstępach czasu. Chyba pierwszy raz przy okazji ostatniej w swojej historii akcji „Przekroju”. To było dwie dekady temu, a akacja nazywała się „Gwiazdozbiór Przekroju”. Chodziło o wróżenie z fusów. Do redakcji, wtedy tygodnika, zaproszono parę osób zajmujących się pisaniem. Te same osoby miały się spotkać po dekadzie, żeby potwierdzić lub zanegować wieszczoną im, literacką przyszłość. Już się nie spotkały, a „Przekrój” w dawnym kształcie wyzionął ducha.

Uczciwie trzeba przyznać, że chyba tylko Masłowska z tamtego grona uczciwie spełniła pokładane w niej, artystyczne nadzieje. Zawojowała polską prozę, udało jej się z przytupem wejść do teatru, stanęła w szranki nawet z tak niewdzięcznym rynkiem, jak zachodnie wybrzeże USA. Im bardziej wydawała się rynkowo i literacko spełniona, tym mniej ją czytałem, jakby w przekonaniu, że nie pozwoli sobie na zejście z pewnego poziomu, że ten level estetyczny i językowy, jaki osiągnęła w „Wojnie” czy w „Pawiu królowej” jest jej naturalnym dictum. Wydawała mi się zawsze depozytariuszką pewnej składni, która zastosowana nawet do opisu pralki, wytworzy przekonywający efekt artystyczny, co jest darem i przekleństwem jednocześnie, gdyż stabilizuje idiomatyczny styl i jednocześnie utrwala go w przewidywalnej formule opornej na odautorskie rewolucje.

Dlatego z wielkim zainteresowaniem i nieskrywaną ciekawością śledziłem inne niż stricte literackie zastosowania owej składni. Kiedy więc objawiła się Masłowska jako felietonistka, podskoczyłem z radości. Oto wcieliła się w ową diagnostkę, na którą czekałem. Miała oko do rzeczy, które akurat ja prześlepiam lub do których nie mam dostępu jako mentalny prowincjusz.

Nie ukrywam, że nie lubię Warszawy, nie rozumiem tego miasta, nic poza paroma kumplami nie łączy mnie ze stolicą, jej martyrologia natomiast jest dla mnie koszmarnym miazmatem wykuwanym na blachę na lekcjach historii jeszcze w PRL-owskiej podstawówce. Natomiast Warszawa w dzisiejszym okienku telewizyjnym stanowi dla mnie jakiś rodzaj karykatury greckiej agory, na którą wstępują jednostki z piekła rodem, głoszące fanaberie, o jakich nie śniło się nawet najbardziej progresywnym kosmitom. Jednym słowem jako prowincjusz pozostaję poza orbitą faktycznego stanu świata. Świat ten jednak podała mi na tacy swojej składni Masłowska, zwłaszcza kiedy zaczęła publikować felietony w dwutygodniku.com.

Zebrane w zeszłorocznej książce „Mam tak samo jak ty” pokazały jeszcze większego pazura niż w pojedynczych, cyklicznych objawieniach. Z jednej strony układają się w pandemiczną epopeję tyleż izolacji, ile właśnie wejścia w pustą rzeczywistość Żabek, Lidlów i Biedronek, z drugiej – okazują się doskonale zazębiającą opowieścią o aberracjach, dla których Masłowska znajduje w sobie rodzaj elastycznej empatii, jakiejś giętkiej dyspozycji psychicznej, skądinąd odpowiedzialnych za jej talent do wnikania i budowani postaci w powieściach.

Dajmy na to epizod wsłuchiwania się w poranną, najczęściej poniedziałkową, pracę służb komunalnych stolicy. Dawno nie czytałem tak przekonywającego opisu pracy śmieciarki. Pod felietonowym, skondensowanym do ekstremy, piórem Masłowskiej taka przykładowa śmieciarka jawi się jako nowoczesna łódź Charona, a z pewnością jest nią dla tych, którzy przeprawiają się przez czarną rzekę poweekendowego kaca na drugi brzeg, gdzie czekają już biurka Mordoru.

Czy chwilę dalej, kiedy czytam o transporcie publicznym, a dokładniej o tramwaju, który zderza się na skrzyżowaniu, wioząc naszą felietonistkę. Opis podeszew butów, rozprutych siatek, tuptających nóg, krzyków i rozjeżdżających się we wszystkie strony ziemniaków i buraków, które poturbowana Masłowska próbuje zebrać do kupy, zmienia się w alegorię tego chaosu, którym jest dla mnie Warszawa. Chaos ten pozszywany jest z nieprzystających do siebie kawałków rzeczywistości, rozchodzi się we wszystkich kierunkach naraz, pęka w szwach konwencji wielkiej metropolii, jest trochę jak nieprzewidywalny ruch główek kapusty obsuwających się na straganach targowisk, do których Masłowska ma skłonność, szukając tam swoich bohaterów.

Niezrównany wydaje mi się felieton opisujący zakupy na jednym z takich targowisk, gdzie pani kupująca doprowadza naszą autorkę jednak do granic empatii, próbując płacić za zieleninę w euro. Nawet w momentach wyjątkowej kąśliwości Masłowska zachowuje podziwu godną otwartość na opisywane natury martwe i żywe, na cwaniaków i znarkotyzowane zombie, na starość i młodość, które ostatecznie okazują się dialektycznym kołem zamachowym najlepszych fragmentów tej książki, do których z pewnością zaliczam opis mody, z którą w miasto wychodzą kobiety stare, te, które po Różewiczowsku miały jedynie „wysiadywać” swoje społeczne role i czas do śmierci na grzędzie nieistnienia, tymczasem u Masłowskiej są nosicielkami ekstrawaganckich ciuchów, wydobytych z głębokich szaf i ostatecznie westalkami rewolucyjnego ognia spalającego na proch zuniformizowaną modę młodej „warszawki”.

Chyba najbardziej ujmuje mnie Masłowska właśnie w momentach, w których pokazuje inną twarz niż przylepiona jej przed laty gęba wiecznie młodej, gniewnej pisarki. Nie znam jej, wiec nie wiem, czy faktycznie tak się czuje, ale gros z tekstów pomieszczonych w „Mam tak samo jak ty” napisane jest z wychyleniem w stronę ostatecznej dojrzałości, dziwnego punctum, z którego już nie ma powrotu, a który ewidentnie rasowy pisarz czy pisarka powinni osiągnąć.

***

Drugi raz widziałem Masłowską przelotem, chyba w Toruniu, w słynnym kiedyś klubie Od Nowa. Zasłuchałem się wtedy nawet nie w to, co, ale jak mówiła, jakby przez zęby, z wyraźnym uciekaniem wzrokiem od licznej publiczności, która na końcu języka miał pytanie via Tusk: jak żyć?

Paradygmatyczność bohaterów prozy Masłowskiej polega głównie na tym, że cali są ulepieni z braku odpowiedzi na to jątrzące pytanie. Wszyscy oni i wszystkie one to chodzące chaosy, postaci wyraziste w swoich idiosynkrazjach, ale całkowicie indyferentne, jeśli chodzi o celowość życia jako takiego. Kimś takim był osławiony Silny, tkliwe alter ego i kimś takim najpewniej jest „felietonistka Masłowska”, bo jednak jestem przekonany, że te felietony, z zasady gatunek pośledni i użytkowy, szybko starzejący się jak homogenizowany serek, w sumie nienadążający nad błyskawicznie mutującą rzeczywistością, zostały jednak zrobione „z zewnątrz”. Mam tu na myśli ich jakość literacką, szczwaną umiejętność budowania napięcia czasami na dwóch stronach. Takich rzeczy nie robi się, pisząc na ostrym paliwie złości czy melancholii. Po prostu widać, że istnieje w tych tekstach określona odległość, która bezpiecznie oddziela Masłowską od opisywanych przez nią fenomenów świata tyleż złowrogiego, co zwyczajnie niezrozumiałego, wydanego na pastwę przypadku, obcego jak architektura Warszawy, która właściwie zmienia to miasto codziennie i nigdy nic nie jest na swoim miejscu. Porzucona w piątek, w poniedziałek okazuje się już innym miastem. I chyba słowo „inna” najlepiej ogrywa Warszawę, jak i samą Masłowską, która w „Mam tak samo jak ty” mówi, że jednak ”ma inaczej”.

W tej walce o własną pojedynczość, o niewpisywanie się w pokoleniowe identyfikacje jest wierna pokoleniu, które ją poprzedzało, a które piórem Marcina Świetlickiego podżyrowało jej wejście do literatury. Oczywiście Masłowska żadnych długów nie spłaca, nie musi. Niemniej podoba mi się w niej wciąż tlący się bunt, rodzaj punkowej energii, zasadnicza niezgoda na zastany porządek świata. Tak jakby stawką tego pisarstwa jednak było życie świadome i myślenie maksymalnie krytyczne, nawet jeżeli takie dystynkcje są równie łatwe do zmonetaryzowania, jak tandeta, dla której ma Masłowska czułość, i z której potrafi robić wciąż metaforę naszego tu i teraz, w tym czy innym mieści, w centrum czy na prowincji.

***

Nie pamiętam już, kiedy widziałem Masłowską po raz trzeci. Wygląda na to, że to mogło być jej zdjęcie i anons o nowej powieści, która ukazuje się w sierpniu. Jasne, że przeczytam, jasne, że będzie dobra. Zdaje się, że jej akcja osadzona jest w Warszawie, wiec już zaczynam się bać.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną