Trzecia kultura Siwczyka. Piotr Florczyk: Słyszy świat przez szybę wody
Mniej więcej dekadę temu usłyszałem od zaprzyjaźnionego poety i anglisty o Piotrze Florczyku, również poecie, którego powinienem polubić. Nie znałem wierszy autora. Mało tego: nie wiedziałem, że od 1994 r. mieszka w Stanach Zjednoczonych. Poniewczasie dowiedziałem się, że jest wyśmienitym pływakiem.
Nawiązaliśmy kontakt, Piotrek podesłał mi swoje wiersze, które wkrótce ukazały się w doskonałej książce „Dwa tysiące słów”, której nie prześlepiło jury Nagrody Silesius, windując ją do grona nominowanych tytułów. Równocześnie o Piotrze zrobiło się w polskim życiu literackim głośno za sprawą doskonałego przekładu wierszy Anny Świrszczyńskiej, którego dokonał, a książka „Building the Barricade” otrzymała Found in Translation Award. Później poszło już z górki.
Piotr zaczął regularnie publikować w polskiej prasie literackiej swoje wiersze, przekłady i eseje. Jednocześnie dane mi było wreszcie go poznać osobiście. Prawie dwumetrowy dryblas zaczął dosyć regularnie przylatywać do Krakowa, gdzie się urodził. Zakumplowaliśmy się zupełnie naturalnie, jesteśmy prawie rówieśnikami.
***
Kiedy przejrzałem listę dokonań translatorskich Piotra z lekka opadła mi szczęka. Nie chodziło nawet o ilość przełożonych przez niego książek, ile o całkowicie radykalny wybór tytułów i autorów, których przybliża amerykańskiej publice czytającej. Przekłada głównie polską poezję współczesną, lubując się w jej co bardziej radykalnych wcieleniach: Kornahauser (Julian i Jakub), Jacek Gutorow, Wojciech Bonowicz, Dariusz Sośnicki, Paweł Marcinkiewicz, Jerzy Jarniewicz. Umówmy się, że poza nazwiskiem pierwszym, które społeczeństwu kojarzy się z pierwszą damą, i ostatnim, które wypłynęło na fali Nagrody Nike, reszta pozostaje ciemnym imago literackiego mainstreamu. Jakże w Piotrze to lubię i szanuję! Poszukuje nieoczywistych języków polskiej poezji, a jednocześnie bez kompleksów puszcza je w obieg wydawniczy za oceanem, luzując nieco smycz tromtadracji, na jakiej polska poezja od lat jest tam trzymana.
Nie ma co ukrywać, że nieodżałowany Czesław Miłosz dla tej poezji zrobił niezmiernie dużo, upominając się o nią, przekładając i promując w czasach swojej akademickiej aktywności w Berkeley. Jednocześnie po nim, po Zbigniewie Herbercie i Adamie Zagajewskim, pozostała ziejąca pustka nieobecności innych autorek i autorów. Odnoszę wrażenie, że Florczyk jest w Ameryce kimś w rodzaju „Miłosza awangardy”, gościa, który zupełnie bezinteresownie walczy o dobre, inne imię polskiej poezji współczesnej. A nie jest to proste w dzisiejszym stanie rzeczy tego świata, który jednak mało ma na międzykulturowej uwadze, coraz więcej natomiast tej uwagi zastępuje prymitywną iluzją wirtualnej obrazkowości, gdzie ona ładnie wygląda.
***
Przekład wymaga cierpliwości i specjalnych kompetencji, jest niewidzialną pracą u podstaw międzykulturowych negocjacji. Nie chodzi nawet o kompetencje językowe, ile o talent do słyszenia języka w innym języku, do umiejętności ekwiwalentyzacji słów na znaczenia, które możliwie w pełni oddają głębię bardzo indywidualnych doświadczeń, z których wydobywa się każda, przytomna i zdatna do lektury poezja. Piotrek ewidentnie ten talent posiadł.
Nie wiem, czy się go wyuczył. Czasami myślę, że on słyszy jakieś nieznane ludzkiemu uchu zakresy dźwięków i łączę to z jego pływacką przeszłością, w której wykręcał świetne czasy na mistrzostwach Europy i uniwersjadach. Piotr do dziś pływa jakieś abstrakcyjne dla mnie odległości, chociaż sam też lubię pływać. Chyba przede wszystkim dla tych chwil ciszy, kiedy pod wodą słychać jedynie echa tego, co na górze. To dziwne wrażenie słyszenia świata „przez szybę wody” towarzyszy mi w lekturze niektórych wierszy Piotrka, zwłaszcza tych, które znalazły się w jego książce „Granice”. Dajmy na to taki, wydawałoby się zupełnie zwykły, poetycki zapis i związane z nim wątpliwości filologa:
„Dwa centy”
Rdzawy marmur w czarnych wodach.
Świerszcze jaszczurki pająki.
Nazwisko? Skąd? Dokąd? Kanonada znaków zapytania.
Wyraźnie dnieje.
Uciekałem przez sen w nocy.
Z ciemnych wód wyłowiona ryba.
Gdybym mógł uprościć język, zrobiłbym to.
Tyle jest rzeczy do nazwania.
Myślę sobie, że Piotrkowi udało się w tym krótkim wierszu zawrzeć właściwie całe uniwersum problemów, z jakimi musi się borykać każdy, kto decyduje wypowiadać swoje życie poprzez literaturę. Z jednej strony wiersz ten bierze się za bary z problematyką tego, co znaczące i znaczone w tekście, z drugiej przecież można go spokojnie interpretować poprzez niepokojące obrazy „czarnych wód”, które jakoś kierunkują czytelnika ku aktowi narodzin. Nade wszystko wydaje się jednak, że jest to wiersz o narodzinach odwiecznej otchłani, jaka zieje między tym, jak język dodaje lub odejmuje znaczeń światu, zostawiając nas z przysłowiową resztą, tą „dwucentówką” naddatku lub ubytku sensu. Ta mała wartość de facto stanowi o ostatecznych życiowych wyborach. Paradoks ostatnich dwóch wersów polega na napięciu między powinnością nazywania naszego życia i jego rozlicznych fenomenów, przy pełnej świadomości, że narzędzia językowe, jakimi dysponujemy, profilują doświadczenie tak, że zjawia się w literaturze na mocy uproszczenia. A przecież winniśmy mu możliwie wieloaspektowe, wielowątkowe i zawsze problematyczne świadectwa ambiwalencji.
***
Amerykańska tradycja poetycka drugiej połowy XX w., zwłaszcza ta, którą stygmatyzowali tytani w rodzaju Johna Ashbery’ego czy Franka O’Hary, doskonale zdawała sobie sprawę z nieprzekraczalnych odległości między językiem a doświadczeniem. Być może dlatego tak ładnie przyjęła się w amerykańskiej kulturze literackiej tzw. polska szkoła poezji, którą reprezentował Czesław Miłosz i Adam Zagajewski, Zbigniew Herbert i Wisława Szymborska, dla których refleksja autotematyczna w wierszach nie była najważniejszym z tematów. Przy koszmarnym uproszczeniu, można się pokusić o stwierdzenie, że autorzy ci nie kombinowali zbytnio w i z językiem, nie tracili czasu na badanie jego podstępnej natury i mechanizmów wytwarzania znaczeń w wierszu, tylko dziarsko zaufali językowi, żeby ruszyć w nim do przodu refleksję historiozoficzną i transferować młodej amerykańskiej demokracji traumy starej Europy. W tym sensie faktycznie na gruncie amerykańskim specyficzne doświadczenie literatury wschodnioeuropejskiej – doświadczonej wojną i pojałtańską, geopolityczną klatką – było czymś oryginalnym.
Trzeba było wielu lat i paru pokoleń, żeby Piotr Florczyk mógł przekładać poetów, którzy już nie są obciążeni tymi doświadczeniami, a przynajmniej nie w stopniu, który ich wiersze definiowałby w ścisłym kontekście poprzedników i mistrzów „szkoły polskiej”. Sam Piotrek w swoich tekstach jest jakby dzieckiem dwóch tradycji. Z jednej strony dzieli przecież los emigranta, przy czym nie uciekał znikąd. Po prostu wyjechał do Ameryki, bo tak chciał i robi tam fantastyczną karierę naukową. Z drugiej sposób, w jaki pisze wiersze, ma w sobie coś z luzu i bezpretensjonalności najlepszych realizacji, których ojcami założycielami są Ashbery i O’Hara. Piotr najpewniej dorzuciłby tu cały ciąg poetów, z którymi mu po dradze, jak choćby fantastyczny, wciąż niewydany w Polsce, Dan Beachy-Quick, do którego Piotr kiedyś się translatorsko przymierzał. Myślę, że po tylu latach w Stanach Zjednoczonych Florczyk mógłby bardzo atrakcyjnie zdefiniować swój poetycki źródłosłów i rodzaj tradycji, które określają jego poetycką wyobraźnię. Tymczasem daje jedną z najkrótszych charakterystyk w wierszu „Autoportret”:
Trzymam
język za zębami –
za językiem
ja.
Chyba nie da się krócej i na temat. Zresztą jego powściągliwość w mówieniu o sobie jest dla mnie jakaś w sumie nieamerykańska. Cały Piotr jest zaprzeczeniem kultury narcyzmu, która toczy świat, a jego zaangażowania w pomoc „małemu językowi” polskiemu w dominującej łacinie globalnej wioski zdaje się faktycznie nie mieć granic.
Sam jestem tego dowodem. Otóż któregoś razu w e-mailu Piotrek napisał, że robi moją książkę poetycką w przekładzie. Wydawało mi się to kosmicznym dopustem, rodzajem daru, który całkowicie mi się nie należy. Nie wiem, jak, ale Florczyk wydeptał dla tych przekładów jedno z najważniejszych wydawnictw światowej literatury, czyli Seagull Books. To wydawnictwo powstało w 1981 r. w Kalkucie, z czasem swoje przedstawicielstwa założyło w Londynie i Nowym Jorku. Dziś jego książki dystrybuowane są przez University of Chicago Press i można je kupić właściwie wszędzie na świecie.
Kiedy Seagull Books powstawało, Piotrek i ja oglądaliśmy generała Jaruzelskiego, który skasował nam Teleranek. Pamiętam doskonale emigrację po stanie wojennym. Ubyło mi parę koleżanek i kolegów z bloku. Bardzo się bałem, że rodzice też postanowią zebrać manatki i resztę życia spędzę, dajmy na to, pod kołem podbiegunowym. Kiedy oglądałem film „300 mil do nieba”, zastanawiałem się, dlaczego ci chłopcy uciekają tam, gdzie jest zimno. Florczyk wyjechał do Kalifornii, w połowie lat 90., kiedy w Polsce zaczęło się naprawdę robić fajnie i młodość zaczęła mieć tu swoje prawo bytu. Popłynął naprawdę daleko i bardzo daleko zaszedł.
Skądinąd o odległościach prawi mi czasem fajne metafory. Cytuję z któregoś z listów: „Jak wpadniesz do L.A., pójdziemy popływać w oceanie. Jak spotkasz foki, znaczy, że musisz czym prędzej wracać do brzegu. Rekiny lubią foki. Stary, ostatnio spotkałem fokę. Jeszcze nigdy tak szybko nie płynąłem z powrotem”.