Marcin Baran. Marcin Baran. Jarek Praszkiewicz / Forum
Struktura

Trzecia kultura Siwczyka. Marcin Baran: Asystent w wypadaniu z ram świata

Trzecia kultura Siwczyka: Koniec poezji i roku
Struktura

Trzecia kultura Siwczyka: Koniec poezji i roku

Czasami odnoszę wrażenie, że Wojaczek był poetą rozżarzonych sensem wersów, których nie da się wygasić i okiełznać w formułach – nawet najbardziej zaawansowanych intelektualnie – interpretacji. A samospalenie, które zorganizował swojemu życiu, podbija tylko stawkę etyczną, jaka czaiła się w diagnozie, którą postawił światu. [Artykuł także do słuchania]

Trzecia kultura Siwczyka. Dorota Masłowska: Niezmiennie Inna
Struktura

Trzecia kultura Siwczyka. Dorota Masłowska: Niezmiennie Inna

Wydawała mi się zawsze depozytariuszką pewnej składni, która zastosowana nawet do opisu pralki, wytworzy przekonywujący efekt artystyczny, co jest darem i przekleństwem jednocześnie, gdyż stabilizuje idiomatyczny styl i jednocześnie utrwala go w przewidywalnej formule opornej na odautorskie rewolucje.

Trzecia kultura Siwczyka. Piotr Florczyk: Słyszy świat przez szybę wody
Struktura

Trzecia kultura Siwczyka. Piotr Florczyk: Słyszy świat przez szybę wody

Ma talent do słyszenia języka w innym języku, do umiejętności ekwiwalentyzacji słów na znaczenia, które możliwie w pełni oddają głębię bardzo indywidualnych doświadczeń, z których wydobywa się każda, przytomna i zdatna do lektury poezja.

Sentencjonalność, która pojawia się zwłaszcza w jego krótszych wierszach, nie ma w sobie niczego z ideologicznego szantażu tej czy innej optyki światopoglądowej. Zdaje mi się właśnie tym, co stanowi o bezdyskusyjnej jakości tego pisarstwa, które zawsze uciekało od banału prostych twierdzeń.

Marcin Baran był i jest nadal dla mnie poetyckim głosem rozsądku. Brzmi to cokolwiek pokrętnie, ale od lat – czytając jego wiersze – nie potrafię wyzwolić się od tego przekonania. Znamy się ze trzydzieści lat, być może stąd moje utwierdzenie w przeświadczeniu, że jest to ten z poetów, w którego wierszach odnajdę frazy nie tyle zdroworozsądkowe, ile próbujące jakoś ułożyć się ze zdecydowanie złożoną naturą rzeczywistości. To układanie się nie ma nic wspólnego z pasywnym odwzorowaniem chaosmosu świata, ile raczej z próbą przepracowania go w świecie wewnętrznym słów, które – jakby nie patrzeć – stanowią rodzaj krytycznej manifestacji stosunku jednostki do tego, co na tym padole łez zastała.

***

Marcin publikował kiedyś bardzo regularnie i dużo. Właściwe całe lata 90. były pełne Barana. Reagował wierszami natychmiastowo, znajdował się ewidentnie w twórczym naporze, któremu sprzyjała sława tzw. pokolenia „brulionu”, którego Marcin był prominentnym przedstawicielem. To skądinąd ciekawy kontekst dla jego działań nie tylko kolegialnych – a było ich sporo – ale bardziej nawet stricte estetycznych, zadających kłam twierdzeniu, że „brulion” to była armia barbarzyńców, która przybyła do polskiej literatury, by wywłaszczyć ją z bogatej tradycji.

Baran organizował przeróżne zloty, prowadził debaty i spotkania, szefował artystycznie rozlicznym festiwalom, w tym Bruno Schulz Festiwal we Wrocławiu, pracował od Sasa do Lasa: radio, prasa, chyba też telewizja. Był człowiekiem-instytucją – wiem, że brzmi to nieco dehumanizująco – pewnego momentu w historii najnowszej literatury polskiej, który, co widać po latach, był niezwykle brzemienny w wizerunkowe i twórcze skutki. Przecież to właśnie pokolenie dało nam noblistkę i całą rzeszę doskonałych autorek i autorów, których dzieła literackie stały się istotnym punktem odniesienia dla tych, którzy przyszli do literatury już po nich. Świetlicki, Sendecki i Baran – czyli trzech Marcinów – to przecież synonimy języków własnych i ekstraordynaryjnych książek. Zadziwiającym zbiegiem niesprzyjających okoliczności krytycznych – których natury nie będę tu próbował nawet analizować, bo rzecz jest złożona jak wszystko – sława Barana była chyba najbardziej uwewnętrzniona do kręgu tych czytelników, którzy czuli, że to znakomitość.

Byłem jednym z takich czytelników, choć nagle zabrakło mi dowodów w sprawie. Otóż gdzieś u początku nowego tysiąclecia, Baran zaprzestał intensywnie publikować. Jakby zamilkł. To wyciszenie idealnie zbiegło się ze zgiełkiem wirtualnej supernowej, która spaliła na proszek życie literackie, jakie znałem z lat 90. Na kolejną książkę Marcina czekałem chyba z dekadę. I tak w roku 2012 pojawiła się „Całkowita utrata płynności”, która otrzymała nagrodę Silesius za najlepszą książkę tamtego roku.

Coś mrocznego czaiło się już w jej tytule. Język poetycki Barana, idiomatyczny i rozpoznawalny po pierwszych paru wersach, a już z pewnością po specyficznym budowaniu rozlicznych sytuacji lirycznych, bynajmniej nie stracił na płynności. Wręcz przeciwnie. W sposób płynny w tamtych wierszach zjawiała się właśnie coraz bardziej złożona rzeczywistość, w której podmiot liryczny czuje się po prostu obco. To wyobcowanie wiązała się dla mnie z naturalnym przyborem życiowego doświadczenia, które nie mieściło się już w łatwo przyswajalnej krytyce władz sądzenia. Sądy Barana o świecie po prostu okazywały się maksymalnie złożonymi supozycjami i w tym sensie zyskiwały coś w rodzaju mądrej rezygnacji. Brała się ona z całkowitego przekonania o tym, że słowa w świecie mogą coraz mniej. One się nie dewaluowały, tylko przechodziły w obszar prywatnej rozgrywki o stawkę najwyższą: wypowiedzenie przejmującej prawdy zanikania.

***

Zawsze najbardziej ceniłem Barana właśnie w tych momentach rozpaczy, tym bardziej że sam poeta jest osobą niezwykle dowcipną, a ironii nie używa nigdy przeciwko rozmówcy, ile w obronie własnej wrażliwości, czy nawet tkliwości. Zdaję sobie sprawę, że słowa te nie przystoją poecie po sześćdziesiątce, ale najnowsza książka poetycka autora jakoś mnie ośmiela. „Darń” ukazała się właśnie, po kolejnej dekadzie, i jest to rzecz znakomita. Sporo w ostatnim czasie w polskiej poezji melancholijnych rozpamiętywań siebie. Przy czym tylko dwie realizacje zachwyciły mnie krnąbrną i odważną otoczką językową tego gestu. Mam na myśli „Elementaże” Andrzeja Sosnowskiego i właśnie „Darń” Barana.

Dajmy na to taki, autoironiczny wiersz „Żylak”:

Jestem z Sierczy i z Sosnowca,

chociaż nie krew tu decyduje.

Ale wszystko z krwi się bierze,

niezależnie od tego, skąd się wziąłem.

Pasterze pasą trzody,

rybacy łowią ławice.

A radość trwa nieskończona:

ktoś jest wszystkiemu winien.

„Darń” to omapowanie win własnych i cudzych. To po prostu radykalna rozprawa z rozlicznymi projekcjami, jakie rzucamy na ekran rzeczywistości tak, żeby ona chociaż na chwilę mieniła się doraźnym sensem. Jestem przekonany, że poeta podarował mi jakiś rodzaj profetycznego opisu sytuacji mentalnej, do której jeszcze nie dobiłem, bo dzieli nas te piętnaście lat różnicy wieku. W lekturze udzielało mi się tak bardzo rzadkie uczucie antycypacji smutku, który będzie również moim udziałem i będzie miał smak nieodwołalności i utraty, tak pięknie opisanej w tekście „Jak łatwo”:

Łatwo jest wyśmiać bieżącą jednostajność

i jej codzienne trwanie.

(Powtórki to nie nowalijki,

minionego nie ma.

Powielacz nie pomoże

nowinie splecionej z niepamięcią).

Ciesz się tym, co masz,

czego innego mieć nie będziesz.

Sentencjonalność, która pojawia się zwłaszcza w krótszych wierszach Barana, nie ma w sobie niczego z ideologicznego szantażu tej czy innej optyki światopoglądowej, a zdaje mi się właśnie tym, co stanowi o bezdyskusyjnej – dla mnie osobiście – jakości tego pisarstwa, które zawsze uciekało od banału prostych twierdzeń ku – jak brzmi tytuł z jednej książek Marcina – „sprzecznym fragmentom”. Tym zwykle wydawało mi się życie: sprzecznymi fragmentami nieistniejącej całości. I właśnie Marcin Baran utwierdzał mnie swoimi wierszami, że tak istotnie jest.

Otwierał mnie na lekturę współuczestniczącą w lęku, zdejmował ze mnie wstyd wzruszeń, które nie są łatwe. Nie wiem, ilu polskim poetom wystarcza odwagi, żeby w dzisiejszej kulturze turbonarcyzmu i przekonania o własnej niezbywalności napisać wiersz zatytułowany „Boję się”:

Tych kilkudziesięciu sekund spadania,

kiedy jest oczywiste, że na końcu – koniec

tych niekończących się minut nawracającego bólu

bez perspektywy szybkiego końca

tych eonów bezsilnego przyglądania się

cierpieniom najbliższych, którym nie mogę pomóc

tego, że nie będę w stanie spłacić

zaciągniętych zobowiązań

że sytuacja z dnia na dzień coraz bardziej

będzie wymykać mi się z rąk

i spychać w otchłań, w otchłań

w otchłań.

Tego rodzaju zapisy, a jest ich w Darni” parę, pozostawiły mnie z niemą akceptacją stanu faktycznego życia, które będzie spadaniem. I niekoniecznie będzie to „Spadanie” różewiczowskie, ile zwyczajnie ogołocenie ze świata, jaki się znało. Próba projekcji i naszkicowania tego momentu, podejmowane przecież w wielu wielkich tekstach literackich, u Barana uderzyła mnie czystością tonu i adekwatnym, nagim językiem zwierzenia, ale nie zawierzenia w dalsze ciągi spraw.

***

Nie oznacza to, że książka Barana skupia się jedynie na granicznych momentach egzystencji. Pełno w niej skoków w bok. Bywa Baran poetą społecznych nierozstrzygalników, bywa również autorem długich, medytacyjnych poematów. Formalne bogactwo tej książki dalece wykracza poza unifikujące formuły krytycznego komentarza, tak jakby poeta postanowił wymknąć się komentarzowi w myśl zasady, że prawdziwa poezja to ta, której nie da się opowiedzieć inaczej, niż została napisana.

Jestem przekonany, że jest to jedna z tych książek, która sprawdzi czas w każdych okolicznościach miejsca i akcji. Miejscem okaże się szpitalne łóżko, akcja potrwa tyle, ile musi. Przy czym, zanim tam dobijemy, oferuje Baran po drodze sporo atrakcji niezapośredniczonego w knajactwie humoru. Jest on specyficzny, mądry w empatię i całkiem już długie trwanie w życiu i literaturze. Skądinąd odległość, jaka dzieli jedno od drugiego i często stanowi o sile poetyckiej opowieści, przenikliwie została zmierzona w wierszu „Anachronia”:

Było źle, jest niedobrze, będzie doskonale.

Przeszłość ma się stosować do bieżących standardów.

A przecież to, co było, wydawało się wspaniałe, bo już było.

Zawstydzające zdawało się to, co jest.

Cóż, nic nie działa tak, jak sobie wyobrażasz.

Ale wszystko jest takie, jak podejrzewasz.

Dawne doświadczenia są niczym.

Nie dotyczą bezpośrednio tych, którzy właśnie żyją.

A teraz opowiem wam historię…

Być może „Anachronia” jest najlepszą autodefinicją wyobcowania, o którym wspominałem wcześniej. Piękny problem książki Barana polega na tym, że ono uniwersalizuje się natychmiastowo w lekturze. Po prostu Baran wziął mnie pod rękę i pomógł wypaść z ram świata, skąd widać lepiej i wyraźniej jego otchłań. A na dodatek zrobił to w sposób całkiem gościnny i zapraszający, gdyż, jak pisze w „Wierszu bez narzekania”:

Podziemia grzesznie szepczą: „Cześć!”.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną