Beata Zawrzel / Reporter
Struktura

Trzecia kultura Siwczyka. Petr Hruška: Literacki konkwistador

Trzecia kultura Siwczyka: Koniec poezji i roku
Struktura

Trzecia kultura Siwczyka: Koniec poezji i roku

Czasami odnoszę wrażenie, że Wojaczek był poetą rozżarzonych sensem wersów, których nie da się wygasić i okiełznać w formułach – nawet najbardziej zaawansowanych intelektualnie – interpretacji. A samospalenie, które zorganizował swojemu życiu, podbija tylko stawkę etyczną, jaka czaiła się w diagnozie, którą postawił światu. [Artykuł także do słuchania]

Trzecia kultura Siwczyka. Dorota Masłowska: Niezmiennie Inna
Struktura

Trzecia kultura Siwczyka. Dorota Masłowska: Niezmiennie Inna

Wydawała mi się zawsze depozytariuszką pewnej składni, która zastosowana nawet do opisu pralki, wytworzy przekonywujący efekt artystyczny, co jest darem i przekleństwem jednocześnie, gdyż stabilizuje idiomatyczny styl i jednocześnie utrwala go w przewidywalnej formule opornej na odautorskie rewolucje.

Trzecia kultura Siwczyka. Piotr Florczyk: Słyszy świat przez szybę wody
Struktura

Trzecia kultura Siwczyka. Piotr Florczyk: Słyszy świat przez szybę wody

Ma talent do słyszenia języka w innym języku, do umiejętności ekwiwalentyzacji słów na znaczenia, które możliwie w pełni oddają głębię bardzo indywidualnych doświadczeń, z których wydobywa się każda, przytomna i zdatna do lektury poezja.

Lektura najnowszej książki poety z Ostrawy wymaga specyficznego podejścia do materiałów historycznych. Jest też poetycką próbą pojednania z trwogą, jaką napawają świadectwa podboju całych połaci świata. [Artykuł także do słuchania]

Z racji geograficznej bliskości zawsze interesowało mnie to, co dzieje się w literaturze czeskiej. Tak się szczęśliwie złożyło, że prawdziwym zagłębiem poetyckim ostatnich trzech dekad była – i nadal – jest Ostrawa, do której z Gliwic jadę godzinę. To miasto ma w sobie specyficzny klimat ogołocenia. Jest rozległe, wygląda przy pierwszym kontakcie na opuszczone. Tak jakby odbył się jakiś wielki exodus, tudzież ludzie wybrali się w daleką podróż, zostawiając swoje puste mieszkania, a zostali tylko nieliczni, którzy zostać musieli. To zaiste symptomatyczne, że pierwsza, przełożona przez Franciszka Nastulczyka, książka Petra Hruški nazywała się „Mieszkalne niepokoje”. Był to zbiór wierszy opisujących przestrzeń najbliższą, sprowadzoną do układu pokoi, manifestującą się w metaforze niepokoju, jaki budzi mieszkanie tyleż puste, co właśnie opuszczone.

***

Petr, którego poznałem wiele lat temu, jest dziś jednym z najważniejszych poetów języka czeskiego. Właśnie ukazała się kolejna, czwarta już, jego książka „Ujrzałem swoją twarz”, którą również przełożył Franciszek Nastulczyk. Tym razem popłynął w niej Hruška naprawdę daleko, chociaż kursem dobrze znanym, a niepokoje dotyczą już nie przestrzeni bliskiej, ale zdecydowanie uniwersalnej przestrzeni świata.

Ponad pięćset lat temu odbyła się podróż Magellana. Petr wyczekał rocznicy i opublikował tekst, który i owszem pisany jest wierszem, ale ma w sobie potencjał narracyjny i chowa się w czymś, co nazywamy liryką roli. Jednak istotniejszy wydaje się przerażający żywioł palimpsestu, o którym sam poeta w odautorskim komentarzu mówi tak:

„Dzieło skończyłem w lutym 2022 roku, chyba pięć dni przed najazdem putinowskiej hordy na Ukrainę i pięćset lat po epokowym opłynięciu świata przez flotę Magellana. Raport o pierwszej podróży dookoła świata, który napisał Antonio Pigafetta, jeden z ocalonych, i który z zachwytem czytałem przez ostatnie dwa lata, był dla mnie wstrząsający, dlatego że to świadectwo o ludziach i ich poczynaniach, liczące pół tysiąclecia, przerażająco przypomina nasze współczesne wydarzenia, postawy i słowa”. Nie inaczej układają się poszczególne wiersze tej książki, tworząc rodzaj wiecznie powracającej i utrwalającej się opowieści o bestialstwie, słabości, woli podboju, ale też o spotkaniu z tym, co inne, niezrozumiałe i niepokojące. Jest to tekst o próbie zamieszkania w świecie, którego się nie rozumie. Czuć w tych wierszach emocje ludzi sprzed wieków, jakiś dziwny rodzaj delirycznej konkwisty. A jednocześnie potrafił Hruška wyjść poza historyczne stereotypizacje ku portretom ludzi w epistemologicznej i metafizycznej rozterce. Dajmy na to taki, piękny zapis spotkania z „lekcją umierania”, jakiej udzielają tubylcy załogom Trinidad, San Antonio, Victorii, Conceptión i Santiago:

„Wyjaśnili nam, że umieramy zbyt wyprostowani.

Trochę się zwinąć,

żeby człowiek zmieścił się w bramie nali-pui.

To mniej więcej wszystko,

czego nam brakuje,

ale jest to dużo”.

Zachwycająca wydaje mi się obrana przez Hruškę metoda zderzania rozlicznych tradycji i rytuałów w celu ewokowania nieredukowalnych różnic, jakie stanowią po dziś dzień o zasadniczej obcości, z jaką wchodzimy w relacje ze światem i innymi ludźmi. Generalnie cała jego książka dedykowana jest pochwale różnicy, która stanowi o tajemnicy życia, w dzisiejszym stanie rzeczywistości tracącego na głębi i możliwym wciąż do odkrycia sensie. Sens ten może okazać się zasadniczym przewrotem światopoglądowej pewności sądów, zwłaszcza opartych o religijne zacietrzewienie. Tych przewrotów odkrywcy sprzed pięciuset lat doświadczyli wielokrotnie, jak chociażby w takim zapisie:

„Ta wyspa należy do najmniejszych.

Chodzą nadzy

i codziennie oczekują znaku.

Mango, koguty.

Czasem znikają za wsią

z długimi kijami.

Nasze statki zostały dzień dłużej,

ponieważ mężczyźni pisali listy.

Kiedy ktoś dożyje pięćdziesięciu lat,

zabijają go,

żeby się nie męczył”.

Jakiż piękny głos w sprawie eutanazji sprzed wieków! Skądinąd Hruška znowu okazuje się mistrzem ironii, kiedy buduje obrazy wspólnoty podróżników i lokalsów, zespolonych w jednym, wielkim, człowieczym lęku przed śmiercią:

„Chyba opuszczają mnie siły.

Zaraza szybko się rozprzestrzenia.

Znowu się objęliśmy.

Nazajutrz połowa wsi przysięgała,

że będą chrześcijanami”.

***

Lektura najnowszej książki poety z Ostrawy wymaga specyficznego podejścia do materiałów historycznych. Jest też poetycką próbą pojednania z trwogą, jaką napawają świadectwa podboju całych połaci świata. Przepiękne wydają mi się fragmenty, w których Petr próbuje budować jakąś nową mitologię dialogu międzykulturowego, opartego o koncyliacyjne gesty czynione nad wspólnym losem zagubionych w życiu jednostek, niepewnych o jutro, wybaczających zadane kiedyś cierpienia, wreszcie skazanych na wieczne powtarzanie – jak pisał Ryszard Krynicki – „starych błędów ludzkości”. Przy okazji udaje mu się przemycić specyficznie czeską, ateistyczną teodycę, w której pojęcia dobra i zła okazują się sytuacyjną pomyłką, rodzajem relatywnej gry w przypadek:

„Tutaj przed nami nikogo nie było.

Dopiero tutaj jesteśmy

pierwsi.

Trochę jest tak, jakbyśmy zatytułowali biblię. […]

Tutaj

doprowadziła nas siła ducha

i fałszywe mapy”.

Kongenialnym posunięciem okazuje się również w książce „Ujrzałem swoją twarz” rewindykacja świata jako zagadki geograficznej, której nie potrafimy sobie dziś nawet wyobrazić. Być może najbardziej przejmującym odtworzeniem tego rodzaju wyobraźni jest tercyna, której Hruška nadał przepięknie czyste brzmienie:

„Coraz trudniej jest wytłumaczyć,

że jeżeli popłyniemy wciąż do przodu,

wrócimy”.

Bo przecież tamci żeglarze w pewnym momencie tego powrotu musieli zapragnąć, a odbyć się musiał tylko za cenę parcia do przodu przez morza krwi, gwałtu, przemocy i śmierci, które są obecne w tej książce, ale nie stanowią o jej sile obrazowania. Jest dokładnie przeciwnie. Petr, ukrywający się tym razem w masce Pigafetta, chyba najmocniej brzmi w momentach zgoła melancholijnej ciszy, która nastąpiła już po rejsie tyleż w nieznane, ile po kres nocy życia jako takiego:

„Po południu wylądowaliśmy

na dziwnej wyspie.

Wszystko nas dotyczyło.

Nie potrafiliśmy dać sobie rady i żadnej nie potrzebowaliśmy.

Nic nas nie słuchało,

nie było przesycone sensem

i przechodziło obok.

Po raz pierwszy miałem wrażenie,

że świata nie można odkryć”.

Być może w tej finalnej deklaracji poeta pozwolił sobie wyjść z liryki roli ku konfesji współczesnego konkwistadora literackiego. Jest bowiem odkrywcą specyficznego rodzaju języka poezji, który natychmiastowo zjednuje sobie czytelnika. Podobnie jak sam autor, który jest niezrównanym kompanem i człowiekiem rzadkiej – jeżeli można tak powiedzieć – urody moralnej, odziedziczonej po hippisowskich ideałach. Empatia to chyba jego pierwsze, nie drugie imię, czego dał dowód w wielu wierszach tej książki, ale też w rzeczach poprzednich, bardziej nastawionych na sprywatyzowanie dykcji poetyckiej i opalizujących wokół dramatów mniej głośnych niż miało to miejsce w węzłowych momentach historii świata.

***

Powracam często do „Mieszkalnych niepokojów”, jak chociażby do wiersza „Co jeszcze chcę”, gdzie patos wydał mi się zupełnie na miejscu:

„W wiadomościach powiesiła się

polska uczennica.

Nie mogę tam dotrzeć

przez następne przychodzące wiadomości,

żeby objąć ją pod kolanami.

I troszkę podnieść”.

W tym króciutkim wierszu jest cały Hruška. Ironiczny i łzawy, czuły i na wskroś współczesny, heroiczny i śmieszny. A patos nie ma tu nic wspólnego z wielkościową uzurpacją, tak charakterystyczną dla naszej tradycji romantycznej, tylko brzmi na miarę czasów, jest zrównany z empatią właśnie. Zresztą cała twórczość poetycka Petra wydaje mi się antidotum na polską chorobę romantyczną. Mam nadzieję, że jego najnowsza książka spokojnie, bez przemocy i gwałtu, skolonizuje polską poezję współczesną, z którą sam autor od lat jest zaprzyjaźniony.

Petr dla polskiej liryki w Ostrawie robi niezwykle dużo, będąc zawsze obecny podczas ważnego festiwalu pisma „Protimluv”, w którego serii wydawniczej ukazuję się książki polskich autorów. Jako akademik na uniwersytecie w Brnie wykłada. Wreszcie jako piwosz i ikoniczna postać poezji czeskiej przesiaduje w paru gospodach, gdzie można go spotkać i pogadać. Teraz już także o zamorskich podbojach, ale też o aktualnych, niepokojących cenach wynajmu mieszkań w Ostrawie.

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną