Najważniejsze w 2024 roku według Karola Jałochowskiego
15 lipca 1969 r., w przeddzień startu misji Apollo 11 – pierwszej, która zabrała ludzi na Księżyc – wokół Kennedy Space Center zebrały się nieprzebrane tłumy. Nie były one emocjonalnie homogeniczne. Owszem, większość oczekiwała startu największej rakiety nośnej, jaką nosiła ziemia amerykańska. Była też jednak znacząca mniejszość, jak członkowie Poor People's Campaign, która pojawiła się tam, by zaprotestować przeciwko zaburzonej – jej zdaniem – hierarchii priorytetów obranej przez Waszyngton. Zamiast niewyobrażalnym kosztem wysyłać ludzi w kosmos, rząd powinien był zadbać o ludzi na Ziemi, zwłaszcza tych, którym w życiu się nie poszczęściło – mówili demonstranci.
Pod koniec lat 60. związanie końca z końcem było wyzwaniem dla co piątego Amerykanina. Kraj toczył wojnę w Wietnamie, trwał w stanie nierzadko zbrojnego konfliktu wewnętrznego, był spalany ogniem sporów na tle rasowym i politycznym. Rok 1968 był nie tylko datą misji Apollo 8, ale i zabójstwa Martina Luthera Kinga. Na kampusach uczelni astronauci nie byli przyjmowani z otwartymi rękami. Zdarzyło się, że musieli ewakuować się drogą powietrzną.
Program kosmiczny budził też kontrowersje etyczne. Ówczesnym szefem Marshall Space Flight Center i głównym konstruktorem rakiet był importowany z Trzeciej Rzeszy, przekonwertowany politycznie i religijnie, refurbished – jak to się mówi w branży technologicznej – Werner von Braun, mózg programu V-2, w którym wykorzystywano niewolniczą pracę więźniów obozu Dora-Mittelbau. Nie był jedynym byłym nazistą biorącym udział w programie.
Był też Apollo źródłem niepokojów technicznych. Pośpiech narzucany przez kontekst geopolityczny, czyli wyścig ze Związkiem Radzieckim, problemy z budżetem, oraz skutkująca nieprzesadnie wielką efektywnością – by ująć rzecz delikatnie – kultura pracy w NASA, sprawiały, że znawcy tematu mówili nie o Programie Kosmicznym, a Programie Katastroficznym – bo tak duże było ryzyko usterki o fatalnych skutkach.
Frances „Poppy” Northcutt, jedyna kobieta inżynier w centrum kontroli lotu w Houston, wspominała, że błędy w oprogramowaniu poprawiano do ostatniej chwili, a cała rakieta nie rozpadła się dzięki gumkom recepturkom. Dziennikarze, którzy mieli szansę relacjonować start Apollo 11 bezpośrednio z centrum kontroli startu, wspominali charakterystyczny zapach, którego nie dało się tam nie wyczuć: zapach strachu. 500 specjalistów śledzących parametry poszczególnych podzespołów zdawało sobie doskonale sprawę, że każdy z nich może zawieść. Wiedza ta poparta była doświadczeniem – choćby wynikającym z pożaru przy testach Apollo 1, w którym zginęło trzech astronautów.
Media niechętnie donosiły o tym, że nie było planu awaryjnego na wypadek, gdyby silnik księżycowego lądownika nie odpalił za pierwszym razem. Astronauci staliby się stałym elementem krajobrazu naszego jedynego naturalnego satelity. To między innymi dlatego doradcy sugerowali Richardowi Nixonowi, ówczesnemu prezydentowi USA, żeby przede wszystkim zastanowił się, nie co powiedzieć narodowi, a co przekazać wdowom.
Koniec lat 60. był też czasem narastającego znudzenia programem kosmicznym – nawet wśród astronautów. Jeden z członków załogi Apollo 8, tej, która parokrotnie go obleciała, nie lądując, wspominał, że po trzecim okrążeniu czuł się „wysycony Księżycem”.
Tęp, czego rozum nie obejmie
I w tym właśnie kontekście w roku 2024 objawiła się wspomniana wyżej Scarlett Johansson. A konkretniej – bohaterka, którą odgrywa ona w „Zabierz mnie na Księżyc”, najnowszym filmie Grega Berlantiego, który kilka dni temu obejrzałem na jednej z platform streamingowych. Ta fikcyjna bohaterka jest personifikacją roli, jaką w roznieceniu zainteresowania programem kosmicznym odegrały media. To one – przy wsparciu rządu i wysokich urzędników NASA – odmalowały go jako misję uczynienia świata lepszym, bogatszym, sprawiedliwszym dzięki metodom i technologiom opracowanym na użytek projektów Gemini, Mercury i Apollo.
Walt Disney uruchomił machinę fikcji, by obsadzić von Brauna w roli przewodnika, który ma wyprowadzi ludzkość z ziemskiego zaścianka. Magazyn LIFE przeniósł życie astronautów ze sfery prywatnej w publiczną, czyniąc z nich niemal komiksowych superbohaterów. Ich twarze ozdobiły reklamy aut oraz zegarków i patrzyły na amerykańskie dzieci z opakowań płatów śniadaniowych. Telewizja CBS przeznaczyła bezprecedensową wówczas kwotę miliona dolarów na relację z lądowania. Zbudowała nawet pełnowymiarową kopię lądownika. A do tworzenia animowanych grafik zatrudniła Douglasa Trumbulla, mistrza, którego efekty specjalne wyniosły „2001: Odyseję kosmiczną” Stanleya Kubicka na wizualne wyżyny.
To właśnie zrobiła w „Zabierz mnie na Księżyc” Scarlett Johansson: inteligentnym marketingiem wpoiła ludziom chęć wyjścia z domu własnej planety, i to w tak trudnych czasach. I jej właśnie potrzeba dziś nauce. Potrzeba krajowej i globalnej poprawy wizerunku, projektów PR na skalę choćby ułamka Apollo. Nie po to, żeby gdzieś lecieć (już przecież wiadomo, że Księżyc jest zrobiony z sera), ale po to, żeby móc pozostać na miejscu.
Nauka – najwspanialsze osiągnięcie ludzkości, intelektualna wieża na literę B, której budowniczowie mówią JEDNYM wspólnym językiem – w roku 2024 urosła o kolejne piętra i to w bezprecedensowym tempie. W swoich podsumowaniach napisali o tym autorzy pulsara – Marta Alicja Trzeciak, Agnieszka Krzemińska, Andrzej Hołdys, Tomasz Targański, Łukasz Tychoniec, Marcin Rotkiewicz i Wojtek Mikołuszko. Biorąc pod uwagę aktywność Donalda Trumpa, Elona Muska i innych, europejskich twardo- i ciężkogłowych, dalsza budowa owej wieży jest zagrożona – cięciami budżetowymi, upolitycznieniem, populizmem podszytym ksenofobią, ordynarną głupotą. A w najlepszym razie, jak w Polsce, urzędniczą niekompetencją i ustawowym chaosem. Pisaliśmy o tym niejednokrotnie w pulsarze i będziemy to jeszcze robić niejednokrotnie, niestety.
Naukowcy ewakuują się wprawdzie ze skażonej mową nienawiści i pseudonaukowym bełkotem platformy X, przeskakując na operujący w trybie otwartym system Bluesky – ale to raczej akt eskapizmu. I to niekoniecznie neutralnego w skutkach, bo budują w ten sposób nową, kulturalną, oczytaną, ale jednak bańkę.
Sięgaj, gdzie mózg nie sięga
Gdyby jednak ktoś zarzucił, że i ja uciekam od odpowiedzi na pytanie, co w mijającym roku uważam za najważniejsze (a jeszcze nieopisane), wspomniałbym o pewnym listopadowym wydaniu „The Economist”, na którego okładce widnieje pytanie: „Jak AI zrewolucjonizuje naukę?”. Niezidentyfikowani autorzy, jak to bywa w tym znakomitym tygodniku, odpowiadają w formie listy, która wydała mi się szczególnie ciekawa, bo dotyczy nie podnoszenia „wydajności” w znanych obszarach działalności naukowej, a formowania zupełnie nowych.
Starannie zaprojektowane algorytmy będą uprawiać naukę obcą, jakby przychodzącą z kosmosu. I bardzo dobrze.
Piszą na przykład o odkryciach opartych na literaturze. Analiza istniejących już publikacji naukowych oraz danych prowokować może AI do formułowania nowych hipotez, a później ich sprawdzania na drodze setek czy tysięcy eksperymentów. Oczywiście w dziedzinach takich jak biologia systemów, gdzie automatyzacja lub półautomatyzacja procedur laboratoryjnych jest – lub będzie – możliwa.
AI może też suflować nazwiska potencjalnych osób współpracujących, a nawet sugerować skład zespołów. Globalne środowisko badawcze liczebnością dorównuje dziś bowiem populacji Szwajcarii czy Białorusi i z całą pewnością nie dobiera się w sposób optymalny. Analogicznie – przeoczaniu mogą ulegać frapujące, dobrze rokujące obszary dociekań. AI pomoże zidentyfikować te naukowe martwe strefy.
Starannie zaprojektowane algorytmy nie będą też wykazywać warunkowanych kulturowo skłonności czy aberracji poznawczych, którym ulegają najwybitniejsze nawet jednostki ludzkie. Będą uprawiać naukę obcą, jakby przychodzącą z kosmosu. I bardzo dobrze. Warto jej będzie, tej sztucznej inteligencji – by użyć nieśmiertelnej formuły popularyzatorów nauki – wysłuchać.
A skoro mowa o słuchaniu: Kto użyczył głosu najsłynniejszej – nie licząc HAL 9000 – instancji AI na świecie? Scarlett Johansson, oczywiście.