Trzecia kultura Siwczyka. Marcin Wicha: Profesor w szkole pogodzenia
Nie ma mojej zgody na śmierć, chociaż wszystko, co mnie otacza, jest rodzajem ćwiczeń z pogodzenia. Kiedy gruchnęła wiadomość o odejściu Marcina Wichy, pomyślałem, że oto czeka mnie egzamin z tych ćwiczeń.
***
Wicha był w wyższej szkole pogodzenia profesorem, a jego „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” stanowiły dla mnie podstawowy podręcznik do zajęć z żałoby. Arcydzielność tej książki brała się z całkowicie sprywatyzowanej opowieści o śmierci, która uniwersalizowała się na prawach jakiejś cichej, szeptanej do ucha podpowiedzi w obliczu wielkiego pytania o sens utraty najbliższych. Wisze udało się coś rzadko spotykanego. Opowiedział o tym „bezludziu”, które produkuje śmierć, poprzez ożywienie materii nieożywionej i uruchomienie w języku swojej narracji zaskakującej ruchliwości rzeczy, które pozostają po zmarłych w tylko teoretycznym bezruchu. Nieużywane przez właścicieli przedmioty żyją życiem niewczesnym, na przekór opuszczeniu, które je spotkało. Nie chcą ustać w całkowitej stagnacji, nie chcą godzić się ze swoją niepotrzebnością. W głębokim sensie okazują się niepodległe tej nicości, jaką zostawiają dla nas nasi odchodzący bliscy.
Kiedy pierwszy raz czytałem książkę Wichy, odnosiłem wrażenie, że autor uprawia chiromancję z martwych natur, wodząc wzrokiem po grzbietach książek, których nikt już nie czyta, po stołach, za którymi nikt nie zasiada, po sprzętach gospodarstwa domowego, które nie będą już w użyciu. Z tych literackich wróżb wynikało jasno, że czas jest zawsze bliski, koniec choć spodziewany, zaskakuje, a ból utraty to proces o charakterze tężejącego paraliżu.
„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” to nie jest podręcznik melancholii, który przeczytać można w trybie: zakuć, zdać, zapomnieć. W lekturze ten porządek jest doskonale zanegowany. Otóż o niczym nie zapomnimy, niczego nie zdamy, niczego się nie nauczymy. Pozostaniemy wobec śmierci ludźmi bez języka.
***
W medialnych doniesieniach o śmierci autora, często pojawiało się sformułowanie: ”brak słów”. Nie inaczej przeżyłem tę śmierć. W całkowitej niemocie i skądinąd głupim przeglądaniu informacji, w poszukiwaniu jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia. Postanowiłem więc postępować zgodnie ze sztuką, którą Wicha zaproponował w swojej najgłośniejszej książce. Zacząłem przeglądać komputer w poszukiwaniu jakichś punktów wspólnych.
Okazało się, że z Marcinem Wichą nigdy się nie spotkałem. Mieliśmy pewnie ogromną liczbę wspólnych znajomych, niemniej los nie dał mi nigdy skrzyżować dróg z tym wybitnym pisarzem mojego pokolenia. A było blisko, nawet bardzo, o jeden dzień podróży, prawdopodobnie o parę godzin w Göteborgu.
Jak wiadomo, w tym mieście odbywają się jedne z większych, europejskich targów książki. Tak się złożyło, że trzy lata temu pojechałem tam, żeby zobaczyć swoją książeczkę w przekładzie Juliana Birbrajera i – jak się miało okazać – w pięknej edycji wydawnictwa Prosak Förlag. Przejrzałem listę autorek i autorów, których szwedzkie wydawnictwo publikowało i z radością odnalazłem tam nazwisko Wichy.
Mam jedną rzecz, której nie wyrzuciłem do e-mailowego kosza z tamtego czasu: anons o spotkaniu ze mną i Wichą na tych targach. Czułem się niezmiernie dumny, że Wicha też będzie. Jego książka szła jak burza w przekładach, nie bez kozery powiadano, że to jest literatura faktycznie zaświatowa, mogąca przyczynić się do budowania porozumienia między ludźmi z pominięciem partykularyzmów kultur literackich, z jakich się wywodzą. Wicha był urodzonym pisarzem świata, w jakim wszyscy możemy zamieszkać, gdyż był wolny od wstydu, jaki we współczesnym świecie wiąże się ze śmiercią i bezradnością. Był mądry słabością tego kota w pustym mieszkaniu, o jakim pisała Wisława Szymborska.
Szymborskiej Wicha poświęcał zresztą sporo uwagi, komentując jej korespondencję z Czesławem Miłoszem. I coś z pełnej dystansu i wyrozumiałości dla naszego kruchego istnienia umysłowości Szymborskiej miał w sobie ten znakomity grafik. Może nie czułość, może nie metaforę, ale z pewnością uważność i pryncypialność, jakie jesteśmy winni temu, co nas otacza i jednocześnie tworzy. Wicha był dla mnie „pisarzem z widzenia”, kimś obdarzonym wzrokiem absolutnym, trochę jak moja ukochana mistrzyni kadru Joanna Helander. To właśnie dla Joanny, którą znałem od ponad dwóch dekad, pojechałem wtedy do Szwecji. Kiedy dotarłem na miejsce targów, rozglądałem się głównie za nią. Gdybym wtedy wpadł jednak na Marcina Wichę, który przyleciał dzień później, z pewnością usiedlibyśmy do wspólnego stołu u Joanny. Byłoby to spotkanie dwóch par oczu o absolutnej sile widzenia rzeczy tego świata. Rzeczy, których nie można wyrzucić tak po prostu do kosza, gdyż są to rzeczy o absolutnie fundamentalnym znaczeniu: pamięć i szacunek.
Odnoszę wrażenie, że Wicha miał do tych spraw szczególne upodobanie. Dlatego nie ma zgody na jego śmierć, jest po prostu otwarcie na najżywsze ze wspomnień, na pierwsze strony jego wielkiej książki, na ponowną lekturę, która da mu nowe życie, pośród zostawionych przez niego rzeczy, wysmakowanych znaków graficznych, perfekcyjnie zaprojektowanych okładek wielu książek.
Wkrótce spotkam się ponownie z Joanną. Pamiętam, że na odchodnym, wtedy w Szwecji, powiedziała mi, że wybierają się z Bo Perssonem na spotkanie z Wichą. Muszę ją zapytać, jak było. I jak to będzie w przyszłości z tym uśmiechniętym człowiekiem, którego zdjęcie na naszym wspólnym anonsie przechowuję, i które już na zawsze pozostanie dla mnie znakiem zażyłości, która nie miała szansy się ziścić, dlatego ciągle jest możliwa. Tam, gdzie Marcin Wicha spokojnie czeka.
***
Z drugiej strony nie jestem na tyle naiwny, aby wierzyć, że Wichę spotka nieśmiertelność medialna. Sztuka śmierci schodzi z afisza rzeczywistości medialnej, zanim zdążymy rozpocząć faktyczną pracę żałoby. Ta będzie domeną zupełnie intymnych obrzędów pamięci, które Wicha tak sugestywnie zuniwersalizował w „Rzeczach, których nie wyrzuciłem”. Z dzisiejszej perspektywy, kiedy autora nie ma już między nami, jeszcze dobitniej jego książka świadczy na niekorzyść rzeczywistości, która perfekcyjnie wyparła znikomość życia na rzecz permanentnej reprodukcji obrazów zmartwychwstania ciał. Wszak wszędzie atakują nas ciała piękne i muskularne, smukłe i gibkie, taplające się w kisielu z odżywek i używek. Ciała te są jednocześnie całkowicie przejrzyste, w jakimś sensie nieobecne w swojej materialnej ciężkości. Są to ciała nie do życia. Pozbawione prawa ciążenia podążają w – cytując tytuł innej książki Wichy – „Kierunku zwiedzania” wirtualnych pasm nieobecności. Wicha był dla mnie zaprzeczeniem tego procesu.
Wystarczy obejrzeć sobie, w jaki sposób odbierał Nagrodę Nike za „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”. Arcycharakterystyczna postura czyniła go rodzajem chodzącej sztuki integralnej. Nagle w kadr wchodził ktoś z krwi i kości, z pamięci i żałoby, wreszcie z oryginalnego do bólu stylu swojego pisarstwa. Pisał przecież zdaniem krótkim, jakby na płytkim oddechu, oddając pole naporowi smutku, który okazuje się faktycznym władcą utraconego czasu i pustej przestrzeni, które jak niechciany spadek daruje nam śmierć. Jego uśmiech był chyba dyktowany dziwną sytuacją wystawienia na pełną widzialność medialną, podczas gdy jawił mi się jako człowiek cienia, ktoś pomieszkujący w zaciszach, w kącie wielkiej biblioteki, za obrazami, których był znawcą i wyśmienitym interpretatorem.
To bardzo ciekawa sytuacja, gdy jeden z najdonośniejszych głosów polskiej prozy współczesnej faktycznie był cichym, nieszukającym taniego poklasku gościem drugich i trzecich rzędów świata mediów. A jednocześnie przecież jego uśmiech, uchwycony na niektórych zdjęciach, pozostanie najpewniej paradygmatycznym obrazem istnienia rozumiejącego i wyrozumiałego dla rozlicznych roszczeń, jakie formułujemy wobec świata, próbując go obłaskawić w kształt przypominający jakiś układ logiki z faktami.
***
Tymczasem fakt, że umarł Wicha, pozostanie dla mnie już całkowicie alogiczny. Nie przyjmując go do wiadomości i nie godząc się z nim, jednocześnie odbieram to jako ostatnią lekcję pokory, bo przecież kimś niezmiernie pokornym wobec istnienia był ten człowiek wielu talentów. Dowodem tego są choćby przepiękne i lekkie w swojej urodzie felietony, które pisał dla tygodnika POLITYKA, uczulając swoich czytelników na te fragmenty rzeczywistości, które wydają się niewidoczne, mało spektakularne czy po prostu immanentnie doskwierające pod postacią górnolotnego bólu istnienia, którego nie rozumiemy, bo przychodzi zewsząd. Spogląda spod klosza żyrandola, czai się w mikrofalówce, zalega pod ciężkim kurzem sprzętów gospodarstwa domowego, bije od nienawistych polityków. Czytając felietony Wichy, podskórnie czułem, że mocno przepracował wielką książkę „Szczeliny istnienia” Jolanty Brach-Czainy, która dla mojego pokolenia jest chyba podstawową instrukcją obsługi świata przedwirtualnego.
O nim Wicha napisał takie zdanie: „Przywykliśmy do internetu. Zawsze jest obok. Ta cyfrowa zawiesina, ten przypadkowy i dziwaczny rodzaj nieśmiertelności”. Dziwaczny rodzaj nieśmiertelności jest przecież teraz jego udziałem, kiedy wpisuję nazwisko w przeglądarkę. Przy czym ten ostatni anons zupełnie nie rymuje się z tym, co pisał za życia, stając jednak po jego stronie, notując najdrobniejsze poruszenia w tym gargantuicznym obszarze nieoczywistości. I właśnie jako kronikarza tego chaosu chciałbym go zapamiętać do własnego końca. Jako kogoś, kto nadawał kształt rzeczom tego świata i pozostawił całkiem sporo znaków ostrzegawczych na drodze życia jakkolwiek prowadzącej na rympał do znaku Dead End.