Mateusz Skierczek / Agencja Wyborcza.pl
Struktura

Trzecia kultura Siwczyka. Eliza Kącka: Choreografka pióra

Trzecia kultura Siwczyka. Marcin Wicha: Profesor w szkole pogodzenia
Struktura

Trzecia kultura Siwczyka. Marcin Wicha: Profesor w szkole pogodzenia

Był urodzonym pisarzem świata, w jakim wszyscy możemy zamieszkać, gdyż był wolny od wstydu, jaki we współczesnym świecie wiąże się ze śmiercią i bezradnością. Był mądry słabością tego kota w pustym mieszkaniu, o jakim pisała Wisława Szymborska. [Artykuł także do słuchania]

Jej wynalazczość, czasami słowotwórstwo, a także ucho absolutne do wysłyszenia, jak język mówi nami, opłaciły się we „Wczoraj byłaś zła na zielono” estetycznie po stokroć. Jednocześnie umożliwiły trochę głębszego oddechu w ostatnio konwencjonalizującej się „literaturze z traumy rodem”. [Artykuł także do słuchania]

Istnieją książki, które długo odkładają się w czytelniku. Siedzą tam uparcie, nie dają o sobie zapomnieć, uwierają jakąś niedokończoną lekturą, zbyt pobieżnym rzutem oka, którym próbowano je potraktować. Do książki Elizy Kąckiej „Wczoraj byłaś zła na zielono” podchodziłem jak do jeża z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, głośność medialna, z jaką zjawiła się ta pozycja na rynku, trochę mnie spłoszyła. Po drugie, niemal przedustawnie czułem, że lektura mocno mnie przetrąci. Siłą rzeczy trzymałem więc ten pięknie wydany przez Wydawnictwo Karakter wolumin w bezpiecznej odległości od nocnej lampki.

Odbył się tu wybuch języka, z jakim dawno w polskiej literaturze nie obcowałem.

Skądinąd wiedziałem, że rzecz traktuje o neuroróżnorodności, o macierzyństwie w spektrum niepokoju, o Rudej, córce autorki, która w jej autobiograficznej prozie stanie się symbolem świata, do którego nie mam dostępu. Czułem się po prostu nie na miejscu, bałem się, że zabraknie mi empatii, żeby z Kącką odbyć podróż do kresu nocy po lękach, które przecież kiedyś miałem. Bo też mam dziecko i pamiętam, jaką trwogą zdejmowały mnie pierwsze miesiące i lata jej życia, kiedy każdy gest mojej córki stawał się przyczynkiem do pytań o normę i inność. Postanowiłem jednak nie rejterować i wziąłem się poważnie za bary z lekturą.

Przeczytałem naprawdę solidnie to, co Kącka stworzyła. Naumyślnie piszę o stworzeniu, gdyż język tej opowieści zdaje mi się supernową. W moich oczach odbył się tu wybuch języka, z jakim dawno w polskiej literaturze nie obcowałem. Jasne, Kącka jest fachmanką, zna się na literackiej rzeczy. Wszak jest tej literatury praktykiem od lat, tyleż akademicko otrzaskaną egzegetką, co rewelatorką całkowicie współczesnej prozy, czego dowody dała w swoich poprzednich książkach, jak choćby w doskonałych „Elizjach”. Niemniej śmiem twierdzić, że „Wczoraj byłaś zła na zielono” na lata pozostanie w twórczości Kąckiej kamieniem granicznym i równie silnie jestem przekonany, że książka ta wejdzie do kanonu tego, co najlepsze w polskiej literaturze ostatniego… no właśnie? Ćwierćwiecza, półwiecza? A może w ogóle w literaturze? Światowej? Zanim to nastąpi, postaram się jednak zdać relację, jak mocno mnie Kącka przetrąciła.

***

Rzecz zaczyna się niemal po bożemu. Po trudnej ciąży rodzi się dziewczynka. I na tym kończy się spokojna opowieść. Kończy się mit, zaczyna się praca. Na scenę wchodzi człowiek, który stanie się zadaniem, wymogiem, wyzwaniem i lękiem. Będzie to zadanie nie do rozwiązania, wymóg dla wyobraźni, której zawsze nie wystarcza, wyzwanie dla języka, w którym chce się zmieścić nieogarnialne doświadczenie i lęk, co dalej.

Kącka w pewnym momencie pisze, że coś ją „ukłuło”, że jej macierzyństwo stosunkowo szybko znalazło się w stanie podejrzenia, że Ruda mapuje świat po niepokojącej trajektorii. W miejsce radosnego, dziecięcego chaosmosu poznawczego, zaczęła wdzierać się jakaś rysa, obraz przestał być wyraźny, zaczął trzeszczeć w posadach świętego spokoju. Ruda z każdym krokiem stawała się bardziej fenomenolożką powtórzeń niż dzieciakiem w pełni improwizowanej rozwałki. Kongenialnie znajduje Kącka w języku ekwiwalent dla oddania tego z pozoru mikrego przemieszczenia, analizując pęknięcia w betonie swojego balkonu, po którym porusza się Ruda. Te kroki są stawiane rozmyślnie, podług zasady żelaznej – choć przecież przybywającej z innego porządku poznawczego – logiki. Te kroki muszą być postawione w tym, a nie innym miejscu, inaczej świat Rudej wypada z kolein.

O clou książki jednak nie stanowi rewanżyzm czy odwetowa krytyka społeczna.

Zresztą chodzeniu, spacerowaniu, a raczej ciągłemu bieganiu i tyraniu przez koleiny z wózkiem na plecach Kącka poświęca kolejne ustępy książki. W nich lasy, mosty, garaże, chłopy, baby, w tym inne matki, sąsiedzi i cały interior Lidzbarka Warmińskiego oraz Warszawy jawi się jako faktycznie obca planeta i trybuna obserwacyjna, pod lupą której znalazła się matka i córka. Ten społeczny habitat bardzo różnie reaguje na Rudą. Raz lepiej raz gorzej. To jednak faktycznie ona okazuje się sprawdzianem jego szczelnych uprzedzeń, przyobleczonych w mniej lub bardziej fałszywe gesty wsparcia. Chociaż tych oczywiście nie brakuje. Wszystkie one jednak pobrzmiewają jakimś rodzajem niewypowiedzianej ulgi, że „jednak inni mają gorzej”.

Czymś ekstremalnie dotkliwym jest króciutki przegląd postaw językowych i szerzej społecznych, który dała Kącka w refrenicznie powracającym ustępie zatytułowanym „Rzeczy, które usłyszałam jako matka”. O clou książki jednak nie stanowi rewanżyzm czy odwetowa krytyka społeczna dokonywana ręką śmiertelną pisarki, ale forma całkowicie pojemna – jeszcze bardziej pojemna niż ta, o jakiej marzył Czesław Miłosz – języka, który wypracowała Kącka. Otóż język ten śmiga z ogromną prędkością po dramatycznie nachylonym stoku prowadzącym na samo dno i głębię relacji, których matka próbuje sięgnąć w kontakcie ze swoim dzieckiem. Miesza się tam jak w tyglu rozpacz, bunt, zgoda, tajemnica, psychoanalityczna mowność i emocjonalna niemota, łzy i śmiech, trwoga i nadzieja. Wszystko to poprzedza zawsze „czerwona lampka” – antycypacja.

To drugie imię macierzyństwa Kąckiej. Wystarczy pod tym kątem przeczytać wstrząsającą scenę podróży z Rudą samochodem z Lidzbarka do Warszawy. Po prostu jest to macierzyństwo w ciągłym ruchu wyprzedzającym, również w bezustannym ruchu języka tej prozy, torującym Rudej ścieżki w gęstym lesie rzeczywistości, na którą dziecko reaguje zawsze inaczej, niż można się tego spodziewać. Nie wiem, czy na miejscu jest tu pisanie o fantastycznych w swoim wymiarze literackim scenkach-metaforach „innego porządku”. A jednak spróbuję wskazać na jedną.

Ruda patrzy na coś, wskazuje i mówi „TO”. I nie jest to „TO”, do jakiego wzdychał Czesław Miłosz. Metafizyczny horyzont w książce Kąckiej zostaje przekroczony lekką stopą jej córki, usidlonej jak lis we wnykach języka. A jednocześnie ów lis, który staje się w pewnym momencie narracji „isem”, okazuje się wyzwolicielskim orężem. Słowem kluczem i wyzwalaczem energii, którymi Ruda demontuje opresyjne sytuacje w ramach permanentnego treningu umiejętności społecznych, jakim zawsze okazuje się życie.

***

U Kąckiej rytuałem okazuje się budowa słownika wzajemnej komunikacji, reorganizacja uzusu, poluzowanie syntaksy. Wszystko to wywiedzione jest z tego jedynego doświadczenia, które dzieli z Rudą i przeniesione oraz artystycznie wyzyskane do maksimum w ekstremalnie idiomatycznej frazie, która gęstą masą wypełnia „Wczoraj byłaś zła na zielono”. Przy czym książkę czyta się zadziwiająco płynnie. Tak jakby załomy, rafy i potknięcia, milczenia i logoree, które stanowią o kuchni każdego życia, tutaj znalazły swój poniekąd harmonijny układ baletowy zdań. Kącka ma smykałkę wyjątkową do „tańca piórem”. Jej wynalazczość, czasami słowotwórstwo, a także ucho absolutne do wysłyszenia, jak język mówi nami, opłaciły się w najnowszej książce estetycznie po stokroć. Jednocześnie umożliwiły trochę głębszego oddechu w ostatnio konwencjonalizującej się „literaturze z traumy rodem”.

Nie ma co ukrywać, że Kącka trafiła w sam środek dyskusji o władzy diagnozy, której zresztą jest nieprzyjaciółką, trochę jak Elias Canetti był „nieprzyjacielem śmierci”. Sęk w tym, że Kącka, swoją książką, poszerza pole dyskusji o wątek pogłębionej refleksji nad relacją matka–córka i robi to w intymistyce ich dnia powszedniego, a jednocześnie całkowicie udaje jej się jako pisarce odsunąć odium emocjonalnego szantażu. Proza ta nie zaleca się do żadnych etycznych słuszności. Wytwarza moment empatyczny na prawach ugoszczenia czytelnika w rozlicznych ambiwalencjach. Tak tych dotyczących nasłuchu przestrzeni społecznej, w jakiej funkcjonują dzieci neuroróżnorodne, jak i przede wszystkim w próbach nigdy niekończącego się definiowania pozycji rodzica wobec dziecka.

Do tej książki trzeba wracać, nie da się jej porzucić.

Służą temu momenty epifaniczne, narracyjnie wyszczególnione, w których Kącka chwyta na gorącym uczynku języka jakieś – jakże ulotne – chwile pewności, że oto „będzie dobrze”, by po chwili w kontrplanie natychmiast dodać „będzie dobrze inaczej”. Te przeskoki są jak iskry w magneto, które tę prozę rozświetlają zaskakującymi sensami dodanymi i nadwyżkami znaczeń, które odkrywa kolejna i kolejna lektura tej wielkiej książki. Bo trzeba do niej wracać, nie da się jej porzucić. Zostaje jak lustro postawione przed czytelnikiem. Czytelnik zostaje zawezwany do przeglądania się, do odbycia swojej pantomimy, wreszcie do przejścia na drugą stronę lustra, gdzie jest świat, o którym akurat Kącka pisze najmniej. To są te wyobrażone przeze mnie martwe ciągi dni i lat, bez epifanii, bez szczególnych wydarzeń, w znoju i ciszy zapatrzeń Rudej w niereferencyjne dale, których nie potrafi domyślić się nawet matka.

***

Kiedy już skończyłem czytać, przypomniała mi się krótka przechadzka z Elizą Kącką. Chyba szliśmy po Krakowskim Przedmieściu. I chyba pytlowaliśmy, poza literaturą, o dzieciach. Prawdopodobnie Eliza już wtedy pisała „Wczoraj byłaś zła na zielono”, ale mi się o tym nie zająknęła. Pamiętam natomiast jej unikatową umiejętność słuchania i całkowicie naturalne otwarcie na doświadczenie innego. Bo przecież gadałem jak najęty o swojej córce i najpewniej przekraczałem granice dobrego smaku w swoim tatusiowym zachwycie. Eliza dała mi się wygadać. Choć sama, gdy się rozpędzi, potrafi mówić jak najęta, zrobiła w swojej książce coś niespotykanego. Mianowicie, przy stosunkowo dużej objętości złożonego piękną czcionką druku, słowa stoją tam dokładnie w tych miejscach, gdzie powinny. Są nie do ruszenia, a jednocześnie powodują zawrotny ruch myśli.

Nic w tej książce nie jest przyjemnościowe, wszystko natomiast zdaje mi się przeżyte. I jeżeli coś miałbym powiedzieć o produktywnej w obrazy życia wyobraźni, to stwierdzam, że biorą się one z opcji zdecydowanie realistycznej. Kącka, znawczyni chociażby surrealizmu, obstawiła wysoką stawkę egzystencjalną do karty i wygrała prawdę jednostkowego życia we dwie. A przecież prawdy życia nie można oczekiwać od literatury. Tymczasem prawda jest taka, że Eliza Kącka jest pisarką, jakich mało, a Ruda nie jest symbolem. Ruda jest Rudą, jest Rudą, jest Rudą.